Gdzie się podziała moja torba?

Roztargnienie to moje drugie imię. Bywam nieobecna w chwilach, kiedy warto byłoby zachować uważność. Skutki bywają różne, mniej lub bardziej stresujące. Bohaterką wielu takich sytuacji bywa TORBA (niejedna).

Od czasu, kiedy noszę torebki „na skos”, zwane też listonoszkami jestem w miarę bezpieczna. Są w niej dokumenty, pieniądze i klucze, a więc to, co najważniejsze. Skoro mam ją „na brzuchu” to trudno byłoby ją zgubić (chyba że sama bym się, razem z torbą, zagubiła). Oprócz torebek noszonych „na skos” mam zazwyczaj dodatkowo jakąś torbę podręczną, w której jest „mydło i powidło”. Książka lub czytnik, okulary, drugie śniadanie, kosmetyczka, etc. I właśnie taką torbę zostawiłam kiedyś w autobusie. Po prostu rzuciłam ją obok na wolne siedzenie, a na docelowym przystanku wyszłam kompletnie nieświadoma tego, że jestem bez torby. Potrzeba trochę czasu, aby sobie taki brak uświadomić. U mnie było to ok. 5 minut.

Szok i niedowierzanie. A potem pytanie, gdzie, co i jak? No i co w tej torbie było? Czy stratę da się przeboleć? W moim przypadku nie byłoby to łatwe. Miałam w torbie ulubione okulary przeciwsłoneczne, nie takie zwykłe, bo z korekcyjnymi szkłami, sporo kosztowały. Zaczęłam się zastanawiać, czy coś da się zrobić, aby torbę odzyskać. Przypomniałam sobie, że autobus ma niedaleko pętlę. Najprawdopodobniej będzie wracał. Spojrzałam na rozkład. Przyjechałby za ok. 20 minut. Po drodze kilka przystanków, wejdą pasażerowie i może komuś moja torba podpasuje. Co robić? A może podjechać na pętlę? Przecież kierowcy mają tam jakiś postój. Złapałam taxi, dojechałam do pętli i biegiem do „swojego” numeru autobusu, który już ruszał. Zaczęłam wymachiwać rękami, aby się zatrzymał. Kierowca otworzył okno i oznajmił, że „pętla” nie służy do wsiadania, więc musiałam wyłuszczyć problem. Na szczęście, wpuścił mnie do środka. Moja biedna samotna torba leżała tam, gdzie ją pozostawiłam.

Od tego czasu, kiedy tę samą (lub inną) torbę ze sobą zabieram to wchodząc do jakiegokolwiek środku transportu publicznego nie wypuszczam jej z rąk, dosłownie.

Wiele czynności wykonujemy „na automacie”, słyszę zapowiedź mojego przystanku i ruszam do wyjścia, a w głowie albo natłok myśli, albo totalne zamyślenie. W takich momentach trudno być „tu i teraz”, bo miejsce niezbyt ku temu sprzyjające. Nie dziwię się ludziom, którzy wyciągają smartfony i wgapiają się w ekran „dla zabicia czasu”. A potem zrywają się z miejsca szybko zapominając o całym świecie, albo o … pozostawionej torbie.

Jak już wspomniałam, obecnie noszę listonoszki. Kiedyś jednak nosiłam torby zawieszone na jednym ramieniu z dokumentami, pieniędzmi i kluczami, a takie są już mniej „bezpieczne” dla roztargnionych i zapominalskich. Raz w dworcowej toalecie powiesiłam taką torebkę na jednym z wieszaków, toaleta wyjątkowo duża, i mając jeszcze jedną podręczną torbę, opuściłam ten przybytek w pośpiechu, bo z megafonu już brzmiał głos o nadjeżdżającym pociągu w moim kierunku. Całe szczęście, że te kilka minut pozwoliło mi na refleksje, że jestem jakby mniej obciążona. Pędem więc pobiegłam do toalety. Na szczęście „babcia klozetowa”, która tam zarządzała, nie zdążyła jeszcze udostępnić kabiny innej osobie i mogłam w kilka sekund porwać moją szczęśliwie odzyskaną torbę i zdążyć na pociąg. Uff…

Kolejna moja przygoda z torbą w roli głównej rozegrała się w pociągu. Była to jednak torba, nazwijmy ją zakupową. Wiozłam kilka nabytych tego dnia przedmiotów, nic szczególnego, ale swoją wartość miały. Wyszłam z pociągu. Wsiadłam do autobusu. Zaczęłam zbliżać się do domu. I wtedy pojawiła się myśl, że miałam przecież torbę z zakupami. W tym momencie byłam bezradna. Przez chwilę zastanawiałam się jeszcze, gdzie ta torba zostać mogła. Pociąg czy autobus? Ten drugi był mało prawdopodobny. Pozostał pociąg. No i moje wspomnienie. Ciekawe, co z tymi zakupami się stało.

Nie mam pojęcia jak wyglądają procedury w takich przypadkach. Czy są nadal biura rzeczy znalezionych?

Pozostawione torby, zwłaszcza większych rozmiarów wzbudza zainteresowanie właściwych służb ze względów bezpieczeństwa. Napisy i komunikaty w środkach transportu nie pozostawiają wątpliwości. A co jeśli w takim „podejrzanym” pakunku jest … ekspres do kawy albo robot kuchenny? Kto takim pakunkiem się zaopiekuje? I gdzie nieszczęśliwy właściciel zguby miałby jej szukać? Nie mam pojęcia.

Naszła mnie taka refleksja z powodu sytuacji, której byłam niedawno świadkiem w tramwaju. Ktoś mnie zapytał o torbę, umieszoną między dwoma siedzeniami. Biała z materiału. Dość duża. Otwarta, więc widać było w środku jakieś pudełko. Odpowiedziałam, że nie należy do mnie. Inne osoby stojące w pobliżu też wzruszyły ramionami. I okazało się, że właściciela, a może właścicielki brak. Już widziałam oczyma wyobraźni bezradną i załamaną kobietę, która na jakimś przystanku uświadomiła sobie, że pozostawiła torbę w tramwaju.

W każdej grupie, na szczęście, znajdzie się ktoś odpowiedzialny, dociekliwy, a do tego dysponujący czasem (w godzinach porannych w drodze do pracy niełatwo na takie osoby trafić) i w moim tramwaju też taka była. Podeszła do motorniczego, wyłuszczyła temat. Pan nie wykazał większego zainteresowania, więc aktywistka (w pozytywnym tego słowa znaczeniu) wykonała jakiś telefon, zrobiła zdjęcia torby i czekała. Na kolejnym przystanku, pan motorniczy wyszedł z kabiny i zapytał, gdzie jest torba. Interwencja okazała się skuteczna, ale…. co było dalej, musi pozostać w sferze domysłów. Bo sama musiałam już tramwaj opuścić.

Temat pozostawionych toreb i pakunków w środkach komunikacji wymaga zbadania, bo przyznam, że nie wiem, czy na takie okoliczności są procedury.

Aktywistka wykorzystała aspekt bezpieczeństwa jak sądzę, skoro jest bezpańska torba, to może stanowić zagrożenie. To chyba jedyny sposób, aby ktoś się taką torbą zainteresował. Nie wiem jednak, co dalej się dzieje i jakie szanse ma właściciel na odebranie swojej zguby.

Emerytka z konsolą?

Świeżo upieczony tatuś trzyma w ramionach dziecko, a w dłoni dzierży jakieś ustrojstwo. Nie wiem nawet jak to się nazywa. Wzrok utkwiony w ekranie telewizora, a tam dużo się dzieje. Słychać strzały i wybuchy, sceny jak na wojnie. Tatuś w emocjach, walczy, zabija, a dziecko spokojnie śpi. Taką scenkę niedawno widziałam u młodych znajomych.

Nie rozumiem gier komputerowych w ogóle i nie sądzę, aby ta forma rozrywki kiedykolwiek mnie zainteresowała. Wiem jednak, że wielu ludzi, zwłaszcza młodych namiętnie gra, nawet mój ulubiony ksiądz Adam Szustak pokazuje na youtube jak „Ksiądz gra w grę”.

Nie mam pojęcia, co jest w tym porywającego? Może coś mnie w życiu omija, a może nie jestem zdolna do zrozumienia tego typu emocji albo brak mi wyobraźni? Dobrze, że każdy ma prawo mieć zainteresowania i pasje, które mu odpowiadają, ja nie muszę ani ich rozumieć, ani tym bardziej próbować naśladować.

Wydawało mi się dotychczas, że pasja grania w gry komputerowe nie znajduje się w orbicie zainteresowań osób w wieku emerytalnym. Zaskoczyła mnie więc historia znaleziona w czeluściach internetowych o Bogumile Bartnik z Sopotu, czyli dla wtajemniczonych „Bogdzie 501”. Kobieta prowadząca zwyczajne, spokojne życie, zawodowo pracująca jako dróżniczka, połknęła komputerowego bakcyla po przejściu na emeryturę. Zdecydował przypadek, jak to w życiu bywa. Syn podrzucił jej swoją starą konsolę po to, aby w ten sposób mogła usprawnić ręce. Cierpiała bowiem na reumatyzm. Powoli systematycznie próbowała grać, bardziej na zasadzie udowodnienia synowi, że potrafi to robić, bez jego pomocy. Potem rzuciła palenie i czymś musiała zająć ręce, a jeszcze potem przeszła na emeryturę musiała czymś się zająć. Odłożyła pieniądze na lepszą konsolę. Gry ją wciągają, pozwalają zapomnieć o problemach. Dla niej to lepsze niż seriale.

https://sopocianie.muzeumsopotu.pl/relacja/bogumila-bartnicka

Pani Bogumiła twierdzi, że gra tylko dlatego, że chce a nie musi. Nie jest więc uzależniona, choć syn ma co do tego  wątpliwości. A ona podkreśla, że przecież ma również inne zainteresowania, czyta książki, maluje obrazy, prowadzi kilka blogów w sieci i pisze wiersze. Kiedy znajduje na to czas? – chciałoby się zapytać. Nie można zapominać o aspekcie rywalizacji wśród graczy. Bogda 501 ma 25 platyn (nagrody za ukończenie misji). Próbowała zachęcać do grania rówieśników tworząc grupę na Facebooku. Zainteresowanie mizerne. Nie ma o czym rozmawiać z rówieśnikami.

 O czym ja mam rozmawiać z 60- lub 70-latkami? Kobiety w tym wieku tylko narzekają na swoje choroby albo komentują wygląd nowego proboszcza. Mnie to nie obchodzi. Mam własny świat, w którym doskonale się odnajduję.

Kilka dni temu odchodziła na emeryturę jedna z moich znajomych. Podczas krótkiego pożegnania zapytana, co zamierza dalej robić powiedziała, że planuje nauczyć się malować. A co miała powiedzieć? Ludzie oczekują, że każdy świeży emeryt rzuci się w objęcia którejś z muz, im więcej dziedzin tym lepiej. Jak nie poezja, to malarstwo albo śpiewanie albo granie na gitarze, a może taniec.

Cieszą mnie informacje o ludziach, którzy po przejściu na emeryturę odnajdują się w nowych aktywnościach, do tego oryginalnych, odbiegających od typowych emeryckich zajęć. Imponują mi… choć z drugiej strony nachodzą mnie refleksje, że seniorzy mogą odczuwać presję pod wpływem takich przykładów. Czują, że oni też muszą znaleźć sobie jakieś wyjątkowe zajęcie. Taka moda nastała, że na emeryturze trzeba być aktywnym. Wspomniana znajoma z firmy poczuła się wywołana do tablicy, dlatego wspomniała o tym malowaniu, chociaż wiem, że nie jest tym zainteresowana.

Czy każdy musi mieć pomysł na emeryturę? A może po prostu wystarczy … wreszcie żyć uważniej, bez pośpiechu i stresów… może zamiast gonić za aktywnością, zacząć medytować… zamiast tworzyć, po prostu chłonąć i podziwiać to, co już różni artyści stworzyli… Po co szukać czegoś wyjątkowego do robienia, skoro można poćwiczyć nicnierobienie (nie mylić z leżeniem na kanapie i gapieniem się w telewizor), które okazuje się być bardzo trudne i niewielu z nas to potrafi.

Czas się obudzić…

…z zimowego letargu. Od listopada aura nas nie rozpieszcza, niebo zachmurzone, deszcze, wiatry i wichury, błoto i kałuże, a najważniejsze, że słońca jak na lekarstwo. Suplementacja witaminy D niewiele daje. A jeśli do tego dojdą problemy dnia codziennego, choroby, stresy, rozstania, smutki i rozterki, to obraz całości rysuje się smętny i ponury. Na szczęście nic nie jest wieczne, nawet gorsze chwile i nastroje przemijają … jak wszystko.
Im bliżej marca i początku kalendarzowej wiosny, tym łatwiej wykrzesać z siebie więcej energii i optymizmu. Zatem próbujemy. Choć z każdym rokiem jest trudniej i nie ma co zakłamywać rzeczywistości, że życie zaczyna się najpierw po 40-tce, potem 50-tce, wreszcie po 60-tce itd. Obyśmy nie doszli do konkluzji, że życie zaczyna się … po śmierci. Może dla katolików to jest oczywiste, bo wtedy zaczyna się życie wieczne.
Kto ma ten dar, aby wierzyć, niech wierzy…. I czeka na nagrodę życia wiecznego. Ale jaki sens takie życie by miało? Po co żyć wiecznie? Czy życie wieczne byłoby odwzorowaniem tego doczesnego? Spotykamy w niebie dziadków i rodziców, braci i siostry, wujków i innych nieżyjących pociotków, witamy się i żyjemy sobie tak jak kiedyś, tym razem bez końca. Jaki cel ma życie wieczne? Ku czemu zmierza? Doczesne życie może być podporządowane czekaniu na wieczne, a w zasadzie poświęcone walce o dostąpienie tego zaszczytu
Kiedy ludzie tracą bliskich, pocieszają się tym, że kiedyś znów się spotkają, już w innym wymiarze, tęsknią i ukojenie znajdują w marzeniach o tym spotkaniu gdzieś tam w tym wiecznym niebie. Kiedy odchodzą ludzie młodzi, dzieci, istoty niewinne, to zadając pytania„dlaczego” słyszymy tłumaczenia, że po prostu Pan Bóg ich wezwał do życia wiecznego, aby mogli mu w tym niebie towarzyszyć. Nie wiem, wiem tylko, że na wiele pytań z serii „dlaczego” nie ma odpowiedzi. Śmierć jest tajemnicą i taką pozostaje do końca.
Ludzie w wieku podeszłym, którzy są już bardzo blisko kresu, żyją, a w zasadzie egzystują. Zazwyczaj nigdzie już nie wychodzą, a jeśli udaje im się dotrzeć do łazienki, są szczęśliwi. „Starość się Panu Bogu nie udała” – mówi moja wiekowa krewna, bo jej życie zamknięte na niewielkiem powierzchni mieszkania, stało się codzienną walką o przetrwanie. Świat widzi przez okno albo w okienku telewizora, który dostarcza ludziom „uziemionym” wątpliwej jakości rozrywki, ale…. Może to dobrze, że tureckie seriale zadomowiły się w naszej telewizji. Znam wiele, nie tylko starszych osób, dla których stanowią chwilę ulgi i zapomnienia o szarości dni. Fabuła prosta, dużo różnorakich emocji, które powodują, że czeka się w napięciu na kolejne odcinki. A w starszym wieku już nie ma na co czekać (oprócz śmierci, która i tak przyjdzie, kiedy zechce). Pamiętam czasy tasiemcowego serialu „Moda na sukces”, który był kiedyś hitem i cała rodzina (zwłaszcza ta starsza, niepracująca jej część) mocno angażowała się w przebieg całej historii. Kiedy Babcia odeszła do wieczności, serial nadal trwał jeszcze dobrych kilka lat i wiele się w nim działo, ale Babcia już nigdy się nie dowie, co było dalej, bo jej „dalej” się skończyło.
Sama za serialami nie przepadam, nie tylko dlatego, że nadal pracuję zawodowo i nie mam na takie rozrywki czasu (a może żal mi czasu na ten typ rozrywki), ale rozumiem sąsiadki, ciotki i babcie, którym jest to potrzebne. A co mam robić? Pyta jedna z drugą. Do sklepu nie wyjdę, z nikim nie pogadam, bo ludzie nie mają czasu… Modlić się można, ale to też ma granice. Co robić z czasem, którego „na starość” jest tak wiele? Szczęśliwi ci, co mają nawyk czytania i dobre oczy. Szczęśliwi ci, co mają nawyk słuchania muzyki i dobrze słyszą. Okienko telewizyjne jest najłatwiej dostępne. Dla niedosłyszących są napisy, dla niedowidzących wielkie ekrany. A repertuar bogaty, dla każdego coś miłego się znajdzie. Ciocia żyje rytmem telewizyjnego programu. Po śniadaniu „Przysięga”, przez obiadem „Wspaniałe stulecie”, po obiedzie „Krzyżówka” i „Koło fortuny”, przed kolacją „Dziedzictwo” i „Zakazany owoc”, a po kolacji „Akacjowa”. Gdzieś zawieruszył mi się jeszcze „Złoty chłopak”. Dziwne, że pamiętam te tytuły, które niewiele mi mówią…. pamiętam je dlatego, że dzwoniąc do jednej czy drugiej ciotki lub znajomej, słyszę: zadzwoń później, bo teraz jest serial 😉 Jaki serial ? pytam. No i w ten sposób wiem, że do cioci Wandy można dzwonić tylko w określonych godzinach, bo wtedy ma przerwę w oglądaniu. Muszę się dostosować też do grafiku cioci Marii, która nie ogląda „Dziedzictwa”, ale za to ogląda „Dzikie pszczoły”. Najgorzej, że do kompletu doszedł wujek Jurek, który zaangażował się w oglądanie „Sędzi Marii Wesołowskiej”, chyba przed 16.00 i też muszę pamiętać, aby mu nie przeszkodzić.
Muszę, nie muszę. A może przestać dzwonić do rodziny, skoro tyle z tym zachodu? 😉

Dlaczego przestałam interesować się polityką?

Kiedyś interesowałam się polityką. Rano chłonęłam wiadomości i komentarze z radia, wieczorem poprawiałam telewizyjnych przekazem. W moim mieszkaniu często było słychać jakieś polityczne gadanko. Lubiłam to. Ciekawiła mnie polityczna kuchnia. Chciałam być „na bieżąco”. Odnosiłam wrażenie, że politycy dyskutują, rozmawiają, ale nie ma między nimi negatywnych emocji, dlatego nie czułam po takich debatach frustracji.

Zasady demokracji pozwalają nam wierzyć, że jakiś wpływ na decydentów mamy, choćby raz na cztery lata nasz głos jest znaczący. Czujemy się wtedy przez polityków … dopieszczeni, po prostu ważni.

Wydawać by się mogło, że współczesny człowiek powinien orientować się – co w politycznej trawie piszczy, aby mieć wyrobiony pogląd na różne tematy z czołówek gazet i serwisów informacyjnych. W gronie znajomych można było podyskutować, wymienić poglądy, a nawet się pokłócić, ale … merytorycznie. Zdarzało mi się poddawać w wątpliwość różne opinie, bo nic nie jest dla mnie czarno-białe. Nie jestem fanatyczna w poglądach, każda opcja ma dla mnie wady i zalety. Mam jednak to szczęście, że wciąż głosuję na jedno ugrupowanie, do którego „przywiązałam się” dawno temu, i pomimo zastrzeżeń trzymam się tego samego kierunku.

Dziś nie można o polityce podyskutować bez emocji. Każda opinia może zostać odebrana jako popierająca jedną z opcji.  Przekonałam się o tym  w rozmowie z bliskim znajomym poddając w wątpliwość jakiś „przekaz dnia” serwowany przez jedną ze stron politycznej barykady. Zostałam zapędzona do narożnika osoby popierającej opcję przeciwną, choć to wierutna bzdura. Ja tylko miałam wątpliwości i nie przyjęłam czegoś w ciemno. Takie zachowania i reakcje powodują, że w ogóle nie mam ochoty na wymianę opinii. Obie strony politycznej wojenki mają tu swoje winy, aczkolwiek strona rządząca popełniła grzech pierworodny. To ona wpuściła do życia publicznego „wirusa nienawiści”, choć sama temu stanowczo zaprzecza zrzucając winę na tych … drugich. Na zasadzie – nikt nas nie przekona, że białe jest białe, a czarne jest czarne.

Problem ostatnich lat jest taki, że polityka stała się nieczysta, nie obowiązują już żadne reguły gry. Nie ma świętości, nie ma autorytetów, wszystko można zniszczyć i podważyć. Totalna dewastacja, której końca nie widać.

Nikt nie twierdzi, że kiedyś było idealnie. Dużo było niesprawiedliwości i błędów, ale w tamtym świecie i czasie dało się politykę zrozumieć, można było spokojnie słuchać dyskusji o problemach, a teraz mamy jatkę i nawalankę. To tak jakby do stolika przy którym siedzą gracze, dosiadł się człowiek, który wywraca ten stolik twierdząc, że on teraz będzie ustalał zasady tej „gry”. To już przestaje być walka fair, to chaos, oparty na nienawiści. Nie ma nic stałego, wszystko można zmienić na własną modłę.

I dlatego przestałam interesować się polityką, nie słucham radia, nie oglądam programów publicystycznych. Mam ulubioną stację muzyczną, którą serwuje mi miłą dla ucha melodię.

Nie tylko moje zdrowie psychiczne i nastrój na tym zyskują, mam więcej czasu na poszukiwanie ciekawych treści, pozbawionych negatywnych emocji, które w mojej głowie coś budują, porządkują, a nie niszczą i frustrują.

Rysunki polityczne A. Mleczki z „Polityki” zawsze potrafią mnie rozbawić 🙂

A co nam z życia zostało?

Kilka dni temu byłam świadkiem rozmowy dwóch pań w wieku okołoemerytalnym rozprawiających o swoich upodobaniach kulinarnych. Obie panie ładnie zaokrąglone dzieliły się opiniami na temat słodkości, ulubionych ciast i deserów… a na koniec stwierdziły „A co nam z życia zostało…”. Wniosek z tego płynie taki, że w pewnych wieku pozostaje człowiekowi jedynie przyjemność … z jedzenia. Coś w tym jest. Nie twierdzę, że sama jestem pozbawiona ochoty na zaspokajanie kulinarnych grzeszków, ale po takim stwierdzeniu „A co nam z życia zostało”, które słyszę dość często, również z ust znajomych kobiet, zrobiło mi się smutno. Bo co to za życie, skoro innych przyjemności brak, a przynajmniej się ich nie dostrzega, bo zapewne jakieś są. Stanowczo protestuję przeciwko takiej perspektywie i robię, co mogę, aby taki tok rozumowania nie stał się moim dniem powszednim. Jednocześnie zdaję sobie sprawę, że z takiego stwierdzenia niewiele może wynikać, bo po prostu „tak się mówi”, ale to nie znaczy, że „tak się robi”, choć od jednego do drugiego jest bardzo łatwa droga. Najlepiej więc w ogóle zrezygnować z takiej „afirmacji”, bo jest ona zwyczajnie niezdrowa.

Temat jedzenia i naszych z nim relacji, to temat rzeka, o którym można rozprawiać długo i namiętnie. Dzisiejszy świat celebruje jedzenie. To ogromny i dochodowy przemysł nastawiony na zaspokajanie naszych mniej lub bardziej wyszukanych gustów. A przecież człowiekowi tak naprawdę niewiele trzeba, aby poczuć się sytym. Proste w składzie posiłki też mogą być smaczne, kiedy jesteśmy autentycznie głodni. Ale kto z nas poczuł ostatnio prawdziwy głód? Sama takiego stanu nie pamiętam, bo jedzenie jest zawsze „pod ręką”. Jemy, kiedy poczujemy ssanie (niekoniecznie z głodu, bo może mamy wrzody żołądka), kiedy jest nam źle i smutno (jedzenie emocjonalne), kiedy jesteśmy na jakiejś rodzinnej imprezie, gdzie stoły uginają się od wszelkiego jadła, a przecież wszystkiego trzeba spróbować. Wciąż jemy, albo odwrotnie … nie jemy, bo nie mamy czasu, a potem rzucamy się na jedzenie i pochłaniamy jego nadmierne ilości. Odżywiających się racjonalnie osób mogę policzyć wśród moich znajomych na palcach jednej ręki. Większość ma z tym problem. Ale stwierdzenie, że w pewnym wieku tylko dogadzanie sobie kulinarnie człowiekowi pozostaje budzi mój sprzeciw.

Dlatego w poszukiwaniu innych niż jedzenie przyjemności, trafiłam na świetną historię opisaną w Wysokich obcasach (6 maja 2023 r.), której bohaterka jest ze wszech miar godna naśladowania. U niej zaczęło się w sumie też od jedzenia, a konkretnie odchudzania, bo wcześniej zapewne też żyła w przekonaniu „A co mi z życia zostało”.

Ta wyjątkowa kobieta to Barbara Tukendorf, 70-letnia biegaczka i epizodystka. Obudziła się do nowego życia w wieku 63 lat, kiedy przeszła na wcześniejszą emeryturę. Wnuki już mniej jej potrzebowały, więc zaczęła myśleć o tym, co teraz będzie robić z wolnym czasem. Zaczęła od mediów społecznościowych. Szukała inspiracji. Najpierw rozpoczęła przygodę z bieganiem, a potem z graniem epizodów w filmach i serialach.

Zapisała się również do kółka emerytów, ale dla niej te formy aktywności, które tam dominują okazały się za mało … intensywne. W końcu doszła do wniosku, że kluby seniorów „robią się trochę gettem dla starszych”, bo można tam jedynie słuchać starych piosenek, narzekać na zdrowie i wspominać, jak to drzewiej bywało.

Wystąpiła w programie dla osób, które chciały zrzucić zbędne kilogramy i „na oczach całej Polski” udało jej się zgubić 20 kilo, dzięki czemu nabrała większej pewności siebie i zaczęła intensywniej biegać. Została halową mistrzynią Polski weteranów na trzy kilometry, pokonała cztery półmaratony i ciągle marzy o maratonie.

Co ciekawe Basia nie stała się taka aktywna z dnia na dzień. Przeszła wcześniej niełatwą drogę. Chorowała na depresję. Przestała wstawać z łóżka, odbierać telefony. Nie miała ochoty na książkę, czy telewizję, nic ją nie interesowało. Pomogła lekarka zapisując wyciszające tabletki, które Basia bierze do dziś, jako takie ubezpieczenie, gdy nawracają epizody depresyjne. Bo to nie jest tak, że człowiek staje się z dnia na dzień inny, niektóre stany ciągną się za nami i nigdy nie wiadomo, kiedy wrócą.

Basia Tukendorf jest pazerna na życie, jak mówi. Zdaje sobie jednocześnie sprawę z własnego wieku i ograniczeń. Mimo różnych przeciwności losu, nadal potrzebuje biegania, teledysków, seriali, kontaktu z młodymi. Kiedy dostaje jakąś propozycje, to nie marudzi, tylko rusza do działania. Nie wiadomo przecież, czy jutro będzie miała siłę wyjść z domu.

No właśnie, te ostatnie słowa są bardzo istotne. Kiedy rezygnujemy z jakiejś aktywności, bo nam się nie chce, to trzeba być świadomym, że jutro możemy chcieć, ale nie móc, dlatego trzeba wziąć się w garść i brać, co los nam niesie.

Jeśli ktoś chce dowiedzieć się o Basi więcej, podaję link do jej strony. Robi wrażenie 😊

http://basiatukendorf.pl/

A tu jej wizytówka:

Dawnych wspomnień czar…

W poprzednim wpisie wspomniałam o swoich starych, jeszcze bloxowych, notkach, przy czytaniu których nieźle się ostatnio ubawiłam. Pochodzą z czasów, kiedy byłam jeszcze zainteresowana związaniem swoich losów z jakimś sympatycznym osobnikiem płci przeciwnej. Nie jestem do końca pewna, czy moja motywacja w tym kierunku była rzeczywiście silna, zważywszy na efekty, a w zasadzie ich brak. Z perspektywy czasu stwierdzam, że los na loterii wykupiłam. Okazał się jednak pusty, choć dla kogoś z innym nastawieniem i większą determinacją, mógłby okazać się szczęśliwy.

Nie mam pojęcia, ile w tym mojego udziału, a ile wpływu tzw. czynników obiektywnych, faktem jest, że ktoś wytrwały i zdeterminowany może osiągnąć cel, na co dowodem jest mój kolega Adam, który w wieku dość zaawansowanym spotkał swoją Ewę. Ile czasu zajęło mu szukanie? Podejrzewam, że co najmniej 20, bo tyle lat go znam. To się nazywa wytrwałość. Jest to jednocześnie dowód na to, że nie można się poddawać, o ile naprawdę nam zależy. Adamowi zależało. Przez te 20 lat dużo przeżył wzlotów i upadków, bywałam powierniczką tajemnic jego miłosnych podbojów. Za każdym razem czegoś mu brakowało i rezygnował prędzej czy później, ale z większością swoich partnerek pozostawał po rozstaniu w koleżeńskich relacjach, co należy do rzadkości. Nazbierało mu się tych koleżanek sporo, co okazało się przeszkadzać tej jedynej i wymarzonej Ewie, więc Adam zerwał wszelkie kontakty z płcią przeciwną. No cóż, prawdziwa miłość warta jest chyba takiej ceny…

Ad rem…

Dawno, dawno temu postanowiłam skorzystać z pewnego portalu dla samotnych i poszukujących swoich drugich połówek w drugiej połówce życia. Jak łatwo się domyślić: nikogo interesującego nie poznałam. Spotkałam się z kilkoma panami, a trzy z takich spotkań opisałam kiedyś na tym blogu, a teraz z przyjemnością, z nostalgią i uśmiechem na ustach je przywołam, po lekkich modyfikacjach.

Nazwałam tych trzech bohaterów mojej opowieści: fircyk w zalotach, sfrustrowany i prawie wolny. Każdy z nich był sympatyczny, przed żadnym nie musiałam uciekać, ale żaden nie był tym, przy którym chciałabym się zatrzymać na dłużej.

Fircyk w zalotach

Fircyk w zalotach miał 10 lat więcej ode mnie, ale wyglądał młodo. Ubrany na sportowo. Przyjechał na randkę rowerem kilka kilometrów. Od razu rzucił się do … całowania. A mnie w tym samym momencie odrzucił zapach niedawno skonsumowanego obiadu, ale do tej pory nie wiem, co jadł, wiem, że nie chciałabym tego spróbować. Rozumiem i lubię ludzi otwartych na nowych znajomych, ale całowanie się na dzień dobry z obcym jakby nie było facetem, nie jest moim zwyczajem. Jednak jakoś ten pierwszy cmok przeżyłam. Potem było wcale nie lepiej, niestety. „Fircyk w zalotach” zachowywał się adekwatnie do nadanego mu przeze mnie przydomka. Próbował chwycić mnie za rękę w trakcie spaceru, do czego nie dopuściłam. Kiedy zaproponowałam, abyśmy usiedli na ławeczce, wyraźnie się ożywił myśląc zapewne, że nasze ciała zbliżą się do siebie. Nic z tego. Dość szybko wstałam z ławeczki, kiedy dostrzegłam w jak niedostrzegalny sposób „fircyk w zalotach” zbliża swoje udo do mojego.

A tak poza tym to całkiem inteligentny, oczytany, sympatyczny, wesoły osobnik. Wdowiec, córka dorosła. Dużo mówił, mało słuchał. Może chciał błysnąć wiedzą, zwłaszcza historyczną, którą niewątpliwie posiadał. No i angielski znał świetnie, czym  mi zaimponował, choć jak się było kilka lat w USA, to chyba nie jest takie trudne.

Reasumując randka z fircykiem w zalotach długa nie była. Zaskoczył mnie pytaniem : a czy ja Ci się podobam?

Nooo… z kalejdoskopu myśli w mojej głowie wyłoniło się w końcu stwierdzenie, że jako znajomy jest ok., że możemy kiedyś napić się kawy albo zjeść golonkę (ach ta moja delikatność).

Fircyk zrozumiał w czym rzecz i więcej się już nie odezwał.

Sfrustrowany

Drugiego pana nazwałam „sfrustrowanym”. Spotkaliśmy się w centrum miasta zaraz po pracy, a wiec nieszczególnie wystrojeni i nieco zmęczeni. Wyglądał inaczej niż na zdjęciu. Myślałam, że ma więcej siwych włosów, a okazał się ciemnym blondynem i sprawiał wrażenie młodszego niż metryka wskazywała. Namiętnie palił papierosy, o czym wiedziałam z wymiany korespondencji, ale obserwując ten proceder z bliska po raz kolejny poczułam wszechogarniające szczęście z powodu swojego niepalenia. Rozmowa nam się nie kleiła. Kiedy już usiedliśmy w jakiejś kawiarni pan sfrustrowany zaczął snuć opowieści o kobietach. O tych z Internetu, które oszukują z wiekiem i wagą. Ale sporo też miejsca poświęcił eks małżonce, która odeszła i zabrała z domu wszystko, co było do zabrania. Ciesz się, że z mieszkania Cię nie wyrzuciła – stwierdziłam. Okazało się, że mieszkanie jest komunalne, miał je jeszcze przed ożenkiem, a więc zostało dla niego.

Sfrustrowany przyznał, że jest abstynentem, ale nie przyznał, że kiedyś ostro popijał. Tak podejrzewałam, choć dowodów na to nie miałam, jednak mój szósty zmysł taki wniosek mi nasunął. Dwoje dorosłych dzieci, córka i syn, oboje już na swoim. Eks ma nowego męża i radzi sobie dobrze, tylko pan sfrustrowany nie może znaleźć tej jedynej. Wydaje mi się, że oboje wiedzieliśmy już w trakcie rozmowy, że ani ja dla niego, ani on dla mnie nie jest osobą właściwą. Po raz kolejny sprawdziło się, że pierwsze sekundy spotkania są decydujące. I fircyk w zalotach i sfrustrowany od pierwszego wejrzenia wydali mi się z innej bajki.

Prawie wolny

Trzeci i ostatni pan należał do kategorii „prawie wolnych”.

Miałam duże wątpliwości, czy w ogóle się z nim spotkać. Okazało się, że ta niewątpliwa wada zaczęła mi mniej przeszkadzać, bo pan okazał się niegłupi, ładnie piszący i wyraźnie moją osobą zainteresowany, jakaś nić porozumienia między nami powstała. Wymienialiśmy maile codziennie. Przekonywał mnie, że gdyby spotkał tę właściwą osobę, to natychmiast złożyłby papiery o rozwód. A ja przekonywałam go, że powinien to zrobić dla siebie, zanim jeszcze kogoś spotka, skoro małżeństwo i tak faktycznie nie istnieje. Kiedy zaczęliśmy rozmawiać telefonicznie czułam, że „prawie wolny” zaczyna się nakręcać. Ja z kolei nie lubię takiego stanu przed spotkaniem, starałam się więc zachować dystans, co oczywiście nie uszło jego uwagi. W końcu pomimo przeciwności losu zdecydowaliśmy się spotkać. Spóźnił się. Zadzwonił, przepraszał. Czekałam w kawiarni. Wszedł z różą czerwoną w dłoni. Pozbawił ją potem kolców, przynajmniej kilku, abym nie miała problemów z jej trzymaniem. Założyłam okulary dopiero po kilkunastu minutach rozmowy. Czy to ten facet ze zdjęcia? – zapytałam siebie w myślach. Niby ten sam, ale jakby nie ten sam. Ani mi się podobał, ani nie podobał. Jego wygląd zewnętrzny można by uznać obiektywnie za interesujący, ale nie dla mnie. Nie przedłużałam spotkania, dowiedziałam się tego, czego chciałam, że to nie jest TO i wystarczy. Zadał mi pytanie na koniec, czy przewiduję jeszcze spotkanie, czy może nadal przeprowadzam casting? I co na takie pytanie odpowiedzieć? Tak samo odpowiedziałam jak „fircykowi w zalotach”. Może. Może byśmy poszli kiedyś do kina?

Co on pomyślał? W dwa dni po spotkaniu napisał do mnie maila, w którym potwierdził swoje zainteresowanie moją osobą, a jednocześnie nieśmiało przyznał, że chyba on mnie nie przypadł go gustu. Jasnowidz jakiś?

I tak zakończyła się moja przygoda z pewnym portalem. Pozostały wspomnienia. Zabawne i mniej zabawne. Faktem jest, że nikt interesujący nie pojawił się tą drogą w moim życiu, ale warto było spróbować i dać losowi szansę 😊