A co nam z życia zostało?

Kilka dni temu byłam świadkiem rozmowy dwóch pań w wieku okołoemerytalnym rozprawiających o swoich upodobaniach kulinarnych. Obie panie ładnie zaokrąglone dzieliły się opiniami na temat słodkości, ulubionych ciast i deserów… a na koniec stwierdziły „A co nam z życia zostało…”. Wniosek z tego płynie taki, że w pewnych wieku pozostaje człowiekowi jedynie przyjemność … z jedzenia. Coś w tym jest. Nie twierdzę, że sama jestem pozbawiona ochoty na zaspokajanie kulinarnych grzeszków, ale po takim stwierdzeniu „A co nam z życia zostało”, które słyszę dość często, również z ust znajomych kobiet, zrobiło mi się smutno. Bo co to za życie, skoro innych przyjemności brak, a przynajmniej się ich nie dostrzega, bo zapewne jakieś są. Stanowczo protestuję przeciwko takiej perspektywie i robię, co mogę, aby taki tok rozumowania nie stał się moim dniem powszednim. Jednocześnie zdaję sobie sprawę, że z takiego stwierdzenia niewiele może wynikać, bo po prostu „tak się mówi”, ale to nie znaczy, że „tak się robi”, choć od jednego do drugiego jest bardzo łatwa droga. Najlepiej więc w ogóle zrezygnować z takiej „afirmacji”, bo jest ona zwyczajnie niezdrowa.

Temat jedzenia i naszych z nim relacji, to temat rzeka, o którym można rozprawiać długo i namiętnie. Dzisiejszy świat celebruje jedzenie. To ogromny i dochodowy przemysł nastawiony na zaspokajanie naszych mniej lub bardziej wyszukanych gustów. A przecież człowiekowi tak naprawdę niewiele trzeba, aby poczuć się sytym. Proste w składzie posiłki też mogą być smaczne, kiedy jesteśmy autentycznie głodni. Ale kto z nas poczuł ostatnio prawdziwy głód? Sama takiego stanu nie pamiętam, bo jedzenie jest zawsze „pod ręką”. Jemy, kiedy poczujemy ssanie (niekoniecznie z głodu, bo może mamy wrzody żołądka), kiedy jest nam źle i smutno (jedzenie emocjonalne), kiedy jesteśmy na jakiejś rodzinnej imprezie, gdzie stoły uginają się od wszelkiego jadła, a przecież wszystkiego trzeba spróbować. Wciąż jemy, albo odwrotnie … nie jemy, bo nie mamy czasu, a potem rzucamy się na jedzenie i pochłaniamy jego nadmierne ilości. Odżywiających się racjonalnie osób mogę policzyć wśród moich znajomych na palcach jednej ręki. Większość ma z tym problem. Ale stwierdzenie, że w pewnym wieku tylko dogadzanie sobie kulinarnie człowiekowi pozostaje budzi mój sprzeciw.

Dlatego w poszukiwaniu innych niż jedzenie przyjemności, trafiłam na świetną historię opisaną w Wysokich obcasach (6 maja 2023 r.), której bohaterka jest ze wszech miar godna naśladowania. U niej zaczęło się w sumie też od jedzenia, a konkretnie odchudzania, bo wcześniej zapewne też żyła w przekonaniu „A co mi z życia zostało”.

Ta wyjątkowa kobieta to Barbara Tukendorf, 70-letnia biegaczka i epizodystka. Obudziła się do nowego życia w wieku 63 lat, kiedy przeszła na wcześniejszą emeryturę. Wnuki już mniej jej potrzebowały, więc zaczęła myśleć o tym, co teraz będzie robić z wolnym czasem. Zaczęła od mediów społecznościowych. Szukała inspiracji. Najpierw rozpoczęła przygodę z bieganiem, a potem z graniem epizodów w filmach i serialach.

Zapisała się również do kółka emerytów, ale dla niej te formy aktywności, które tam dominują okazały się za mało … intensywne. W końcu doszła do wniosku, że kluby seniorów „robią się trochę gettem dla starszych”, bo można tam jedynie słuchać starych piosenek, narzekać na zdrowie i wspominać, jak to drzewiej bywało.

Wystąpiła w programie dla osób, które chciały zrzucić zbędne kilogramy i „na oczach całej Polski” udało jej się zgubić 20 kilo, dzięki czemu nabrała większej pewności siebie i zaczęła intensywniej biegać. Została halową mistrzynią Polski weteranów na trzy kilometry, pokonała cztery półmaratony i ciągle marzy o maratonie.

Co ciekawe Basia nie stała się taka aktywna z dnia na dzień. Przeszła wcześniej niełatwą drogę. Chorowała na depresję. Przestała wstawać z łóżka, odbierać telefony. Nie miała ochoty na książkę, czy telewizję, nic ją nie interesowało. Pomogła lekarka zapisując wyciszające tabletki, które Basia bierze do dziś, jako takie ubezpieczenie, gdy nawracają epizody depresyjne. Bo to nie jest tak, że człowiek staje się z dnia na dzień inny, niektóre stany ciągną się za nami i nigdy nie wiadomo, kiedy wrócą.

Basia Tukendorf jest pazerna na życie, jak mówi. Zdaje sobie jednocześnie sprawę z własnego wieku i ograniczeń. Mimo różnych przeciwności losu, nadal potrzebuje biegania, teledysków, seriali, kontaktu z młodymi. Kiedy dostaje jakąś propozycje, to nie marudzi, tylko rusza do działania. Nie wiadomo przecież, czy jutro będzie miała siłę wyjść z domu.

No właśnie, te ostatnie słowa są bardzo istotne. Kiedy rezygnujemy z jakiejś aktywności, bo nam się nie chce, to trzeba być świadomym, że jutro możemy chcieć, ale nie móc, dlatego trzeba wziąć się w garść i brać, co los nam niesie.

Jeśli ktoś chce dowiedzieć się o Basi więcej, podaję link do jej strony. Robi wrażenie 😊

http://basiatukendorf.pl/

A tu jej wizytówka:

Dawnych wspomnień czar…

W poprzednim wpisie wspomniałam o swoich starych, jeszcze bloxowych, notkach, przy czytaniu których nieźle się ostatnio ubawiłam. Pochodzą z czasów, kiedy byłam jeszcze zainteresowana związaniem swoich losów z jakimś sympatycznym osobnikiem płci przeciwnej. Nie jestem do końca pewna, czy moja motywacja w tym kierunku była rzeczywiście silna, zważywszy na efekty, a w zasadzie ich brak. Z perspektywy czasu stwierdzam, że los na loterii wykupiłam. Okazał się jednak pusty, choć dla kogoś z innym nastawieniem i większą determinacją, mógłby okazać się szczęśliwy.

Nie mam pojęcia, ile w tym mojego udziału, a ile wpływu tzw. czynników obiektywnych, faktem jest, że ktoś wytrwały i zdeterminowany może osiągnąć cel, na co dowodem jest mój kolega Adam, który w wieku dość zaawansowanym spotkał swoją Ewę. Ile czasu zajęło mu szukanie? Podejrzewam, że co najmniej 20, bo tyle lat go znam. To się nazywa wytrwałość. Jest to jednocześnie dowód na to, że nie można się poddawać, o ile naprawdę nam zależy. Adamowi zależało. Przez te 20 lat dużo przeżył wzlotów i upadków, bywałam powierniczką tajemnic jego miłosnych podbojów. Za każdym razem czegoś mu brakowało i rezygnował prędzej czy później, ale z większością swoich partnerek pozostawał po rozstaniu w koleżeńskich relacjach, co należy do rzadkości. Nazbierało mu się tych koleżanek sporo, co okazało się przeszkadzać tej jedynej i wymarzonej Ewie, więc Adam zerwał wszelkie kontakty z płcią przeciwną. No cóż, prawdziwa miłość warta jest chyba takiej ceny…

Ad rem…

Dawno, dawno temu postanowiłam skorzystać z pewnego portalu dla samotnych i poszukujących swoich drugich połówek w drugiej połówce życia. Jak łatwo się domyślić: nikogo interesującego nie poznałam. Spotkałam się z kilkoma panami, a trzy z takich spotkań opisałam kiedyś na tym blogu, a teraz z przyjemnością, z nostalgią i uśmiechem na ustach je przywołam, po lekkich modyfikacjach.

Nazwałam tych trzech bohaterów mojej opowieści: fircyk w zalotach, sfrustrowany i prawie wolny. Każdy z nich był sympatyczny, przed żadnym nie musiałam uciekać, ale żaden nie był tym, przy którym chciałabym się zatrzymać na dłużej.

Fircyk w zalotach

Fircyk w zalotach miał 10 lat więcej ode mnie, ale wyglądał młodo. Ubrany na sportowo. Przyjechał na randkę rowerem kilka kilometrów. Od razu rzucił się do … całowania. A mnie w tym samym momencie odrzucił zapach niedawno skonsumowanego obiadu, ale do tej pory nie wiem, co jadł, wiem, że nie chciałabym tego spróbować. Rozumiem i lubię ludzi otwartych na nowych znajomych, ale całowanie się na dzień dobry z obcym jakby nie było facetem, nie jest moim zwyczajem. Jednak jakoś ten pierwszy cmok przeżyłam. Potem było wcale nie lepiej, niestety. „Fircyk w zalotach” zachowywał się adekwatnie do nadanego mu przeze mnie przydomka. Próbował chwycić mnie za rękę w trakcie spaceru, do czego nie dopuściłam. Kiedy zaproponowałam, abyśmy usiedli na ławeczce, wyraźnie się ożywił myśląc zapewne, że nasze ciała zbliżą się do siebie. Nic z tego. Dość szybko wstałam z ławeczki, kiedy dostrzegłam w jak niedostrzegalny sposób „fircyk w zalotach” zbliża swoje udo do mojego.

A tak poza tym to całkiem inteligentny, oczytany, sympatyczny, wesoły osobnik. Wdowiec, córka dorosła. Dużo mówił, mało słuchał. Może chciał błysnąć wiedzą, zwłaszcza historyczną, którą niewątpliwie posiadał. No i angielski znał świetnie, czym  mi zaimponował, choć jak się było kilka lat w USA, to chyba nie jest takie trudne.

Reasumując randka z fircykiem w zalotach długa nie była. Zaskoczył mnie pytaniem : a czy ja Ci się podobam?

Nooo… z kalejdoskopu myśli w mojej głowie wyłoniło się w końcu stwierdzenie, że jako znajomy jest ok., że możemy kiedyś napić się kawy albo zjeść golonkę (ach ta moja delikatność).

Fircyk zrozumiał w czym rzecz i więcej się już nie odezwał.

Sfrustrowany

Drugiego pana nazwałam „sfrustrowanym”. Spotkaliśmy się w centrum miasta zaraz po pracy, a wiec nieszczególnie wystrojeni i nieco zmęczeni. Wyglądał inaczej niż na zdjęciu. Myślałam, że ma więcej siwych włosów, a okazał się ciemnym blondynem i sprawiał wrażenie młodszego niż metryka wskazywała. Namiętnie palił papierosy, o czym wiedziałam z wymiany korespondencji, ale obserwując ten proceder z bliska po raz kolejny poczułam wszechogarniające szczęście z powodu swojego niepalenia. Rozmowa nam się nie kleiła. Kiedy już usiedliśmy w jakiejś kawiarni pan sfrustrowany zaczął snuć opowieści o kobietach. O tych z Internetu, które oszukują z wiekiem i wagą. Ale sporo też miejsca poświęcił eks małżonce, która odeszła i zabrała z domu wszystko, co było do zabrania. Ciesz się, że z mieszkania Cię nie wyrzuciła – stwierdziłam. Okazało się, że mieszkanie jest komunalne, miał je jeszcze przed ożenkiem, a więc zostało dla niego.

Sfrustrowany przyznał, że jest abstynentem, ale nie przyznał, że kiedyś ostro popijał. Tak podejrzewałam, choć dowodów na to nie miałam, jednak mój szósty zmysł taki wniosek mi nasunął. Dwoje dorosłych dzieci, córka i syn, oboje już na swoim. Eks ma nowego męża i radzi sobie dobrze, tylko pan sfrustrowany nie może znaleźć tej jedynej. Wydaje mi się, że oboje wiedzieliśmy już w trakcie rozmowy, że ani ja dla niego, ani on dla mnie nie jest osobą właściwą. Po raz kolejny sprawdziło się, że pierwsze sekundy spotkania są decydujące. I fircyk w zalotach i sfrustrowany od pierwszego wejrzenia wydali mi się z innej bajki.

Prawie wolny

Trzeci i ostatni pan należał do kategorii „prawie wolnych”.

Miałam duże wątpliwości, czy w ogóle się z nim spotkać. Okazało się, że ta niewątpliwa wada zaczęła mi mniej przeszkadzać, bo pan okazał się niegłupi, ładnie piszący i wyraźnie moją osobą zainteresowany, jakaś nić porozumienia między nami powstała. Wymienialiśmy maile codziennie. Przekonywał mnie, że gdyby spotkał tę właściwą osobę, to natychmiast złożyłby papiery o rozwód. A ja przekonywałam go, że powinien to zrobić dla siebie, zanim jeszcze kogoś spotka, skoro małżeństwo i tak faktycznie nie istnieje. Kiedy zaczęliśmy rozmawiać telefonicznie czułam, że „prawie wolny” zaczyna się nakręcać. Ja z kolei nie lubię takiego stanu przed spotkaniem, starałam się więc zachować dystans, co oczywiście nie uszło jego uwagi. W końcu pomimo przeciwności losu zdecydowaliśmy się spotkać. Spóźnił się. Zadzwonił, przepraszał. Czekałam w kawiarni. Wszedł z różą czerwoną w dłoni. Pozbawił ją potem kolców, przynajmniej kilku, abym nie miała problemów z jej trzymaniem. Założyłam okulary dopiero po kilkunastu minutach rozmowy. Czy to ten facet ze zdjęcia? – zapytałam siebie w myślach. Niby ten sam, ale jakby nie ten sam. Ani mi się podobał, ani nie podobał. Jego wygląd zewnętrzny można by uznać obiektywnie za interesujący, ale nie dla mnie. Nie przedłużałam spotkania, dowiedziałam się tego, czego chciałam, że to nie jest TO i wystarczy. Zadał mi pytanie na koniec, czy przewiduję jeszcze spotkanie, czy może nadal przeprowadzam casting? I co na takie pytanie odpowiedzieć? Tak samo odpowiedziałam jak „fircykowi w zalotach”. Może. Może byśmy poszli kiedyś do kina?

Co on pomyślał? W dwa dni po spotkaniu napisał do mnie maila, w którym potwierdził swoje zainteresowanie moją osobą, a jednocześnie nieśmiało przyznał, że chyba on mnie nie przypadł go gustu. Jasnowidz jakiś?

I tak zakończyła się moja przygoda z pewnym portalem. Pozostały wspomnienia. Zabawne i mniej zabawne. Faktem jest, że nikt interesujący nie pojawił się tą drogą w moim życiu, ale warto było spróbować i dać losowi szansę 😊

Rocznica blogowania

Niedawno WordPress przypomniał mi o rocznicy blogowania na tym portalu. To już cztery lata, a gdyby doliczyć czas spędzony na bloxie to wyszłoby tych lat… 12. Sporo. Najgorzej wspominam etap zamykania bloxa i przenoszenia bloga na wordpressa. Do tej pory nie wiem, jak to się stało, że to zrobiłam. Stare notki z bloxa wyglądają żałośnie, dobrze byłoby je zmodyfikować, dostosować do szablonu, który mam, a właściwie który ma mnie, bo nadal moja wiedza o funkcjonowaniu tego „miejsca do zamieszczania notek” jest bardzo ograniczona. Czasami próbuję coś zmienić, czegoś się nauczyć. Udało mi się zamieścić zdjęcie, co mogę uznać za sukces. Pewnie wiele jeszcze rzeczy dałoby się zmodyfikować, ale jestem wyjątkowo odporna na wiedzę o potencjalnych możliwościach, aby bloga uatrakcyjnić … Chyba nie mam w tym kierunku inklinacji, a może też motywacji.

Przy okazji przypomnianej rocznicy zajrzałam do starych wpisów, takich sprzed 10 lat i czytając niektóre nieźle się ubawiłam, a przy niektórych naszła mnie refleksja, że fajnie byłoby realizować niektóre „mądre rady”, jakimi szafuję na prawo i lewo.

Nie poznałam nikogo „realnie” poprzez bloga, ale w sferze wirtualnej „poznałam” wiele osób, a dzięki jednym poznałam drugich, to jest chyba największa korzyść. Żałuję, że niektóre blogi zniknęły albo zamknęły się dla osób postronnych. Nie mam pojęcia, dlaczego tak się stało, ale podejrzewam, że pisanie o sprawach prywatnych bywa obarczone niebezpieczeństwem narażenia się na niewybredne ataki. Może dlatego sama piszę mało o swoim życiu prywatnym, a więcej o życiu …. duchowym, co daje szansę przetrwania w tej publicznej przestrzeni.

W tym miejscu szczególne pozdrowienia kieruję do „dojrzałej kobiety” i „zielonej piranii”, których blogi z przyjemnością odwiedzałam, kiedy były otwarte.

Chciałabym więcej pisać na blogu, choć systematyczność nie jest moją mocną stroną. Jak każdy mam fazy zniechęcenia, albo zaabsorbowania  innym sprawami, o których nie chcę tu wspominać. Kiedy zdarza mi się wątpić, czy ta blogowa pisanina ma sens…. przychodzi wiadomość od kogoś, komu moje słowa dały do myślenia, a może pomogły w trudniej chwili, a może tylko uświadomiły, jak bardzo podobne mamy wszyscy problemy.

W tym miejscu dziękuję Grażynie, która odezwała się do mnie poprzez formularz kontaktowy. Próbowałam odpowiedzieć na podany adres mailowy, niestety wiadomość wróciła. Dlatego przy formularzu podałam swój e-mail, uznając, że to pewniejsza forma kontaktu.

Pozdrawiam wszystkim, których na swojej blogowej drodze „spotkałam”, z nadzieją na kolejne lata kontaktów 🙂

Starość też radość

Dużo jest racji w powiedzeniu „starość nie radość”, ale ja bym je nieco zmieniła… Może na takie, że starość podobnie jak młodość ma swoje wady i zalety, wszystko zależy od proporcji. Nie ucieknie się przed zużyciem ciała, bo z każdym rokiem jest ono słabsze. Dopadają nas choroby i wydolność organizmu znacznie spada. Zmieniają się rysy twarzy. Wydaje się, że w lustrze patrzy na nas całkiem młoda osoba, wciąż ta sama, jedynie te kilka zmarszczek pod oczami można zauważyć, ale kiedy już pstrykniemy sobie selfie to jednak zobaczymy kogoś .. starszego, a więc w drugiej połówce życia. Na zdjęciach więcej widać, bo aparat jest nieczuły na nasze marzenia i chciejstwa. No cóż… pozostaje akceptacja tego stanu.

Starość ma również swoje zalety, o których zdajemy się zapominać, albo większość z nas po prostu nie daje sobie szansy skorzystania z nich.

Wielu marzy, aby ze swoim dzisiejszym rozumem, doświadczeniem stać się znów młodym ciałem i niższym peselem, bo kiedy spojrzy się wstecz na te wszystkie „daremne żale, próżny trud”, to smutek człowieka ogarnia, jak wiele było niepotrzebnych emocji, decyzji, błędów i wypaczeń… Ile czasu zmarnowaliśmy na te wszystkie rzeczy, które z dzisiejszej perspektywy są nieistotne, wręcz głupie.

Taka jest młodość… górna i durna. Nad którą teraz możemy lać łzy czyste, rzęsiste, jak to nasz wieszcz pisał.

Jakie są te zalety starości?

To czas refleksji, zadumy, pracy nad sobą… świadomości. Ale również dzielenia się swoim doświadczeniem z młodszymi.

Raczej to nie jest czas podsumowań, bo jaki to ma sens? Robienie bilansów zawsze kończy się lekkim lub dużym niedosytem.

A w ogóle słowo „starość” jest … wieloznaczne? Bo kogo dotyczy? Tego, co skończy 80 lat czy 70? A może już po 50-tce zaczyna się starość?

A co jest pomiędzy młodością a starością? Nie ma określenia na ten czasu pomiędzy? Wiek dojrzały? Średni? I jak długo on trwa?

Moim zdaniem starość to stan umysłu, a nie wiek.

Jest jednak moment, który powoduje, że dopada nas mocniej świadomość przemijania, na przykład wtedy, gdy odchodzą nasi rodzice, oczywiście pod warunkiem, że odchodzą we „właściwym” czasie. Wtedy mamy ok. 60 lat i świadomie lub podświadomie czujemy, że to już jest ten okres życia, a przynajmniej czas się ze starością pogodzić, a nawet zaprzyjaźnić.. Bo kiedy „za nami” już nikogo nie  ma i zaczynają brać z naszej półki, wtedy słowo „starość” przestaje nam zgrzytać, przestajemy się buntować i oszukiwać rzeczywistość. Oczywiście nie wszyscy.

Każdy wiek ma swoje prawa i nie da się zawrócić prądu rzeki, nawet gdybyśmy bardzo tego chcieli.

A niektórzy próbują, co widać szczególnie w programach typu „Sanatorium miłości”, czy „The voice senior”. Nie mam nic przeciwko spełnianiu marzeń o śpiewaniu w wieku już mocno dojrzałym, mam jedynie zastrzeżenia do udawania kogoś, kim się nie jest i już się nie zostanie. Sama poszukuję miejsca, gdzie można by śpiewać dla przyjemności i relaksu. W domach kultury w dużych miastach są takie możliwości. Nie musimy pokazywać światu naszych możliwości wokalnych, bo chyba nie o to chodzi. Ale każdy jest inny. Być może niektórzy potrzebują rywalizacji, czują niedosyt, mają wrażenie, że coś zaniedbali, coś im umknęło i próbują to reanimować. Oczywiście mają do tego pełne prawo, choć sama mam wątpliwości, czy to jest dobra droga.

Szczególnym przykładem w tym kontekście jest program „Sanatorium miłości”, którego nie oglądam (poza pierwszym sezonem) i w zasadzie nie powinnam się na jego temat wypowiadać, ale internet obfituje w informacje o przebiegu tego programu więc siłą rzeczy coś mi wpadnie do oka. Pierwszy sezon oglądałam od czasu do czasu, aby wyrobić sobie o nim zdanie i tyle.

Nie mam pretensji do tych, którzy program produkują i emitują, bo zdaję sobie sprawę, że chodzi o oglądalność i pieniądze… Problem w tym, że takie programy kształtują opinie, ale też kreują pewne postawy i zachowania.

Popularne stwierdzenie, że do sanatorium jedzie się na podryw, a nie w celach leczniczych staje się jeszcze bardziej przystające do rzeczywistości. No dobra, nie wrzucajmy wszystkich do jednego worka… Staram się, ale nie jestem ślepa, bo o ile sama z sanatorium jeszcze nie korzystam, to wielu znajomych zdaje mi relacje z tego, co tam się dzieje.

Panowie stroszą piórka jak koguty, kobiety przebierają się jak nastolatki i jest zabawa. Mnie to nie śmieszy, a wydaje mi się być momentami żenujące. Może powinnam chociaż jeden odcinek obecnego sezonu tego programu obejrzeć, ale po prostu nie jestem w stanie i zwyczajnie, szkoda mi na to czasu. Mnie tego typu programy nie interesują, ale nie chcę krytykować tych, którym on odpowiada. Może chcą się pośmiać z przygód miłosnych równolatków, może chcą dokonać porównań do swojego własnego życia, a może w tym gąszczu telewizyjnej sieczki, stanowi on lekką rozrywkę. Nie twierdzę, że seniorzy nie mają prawa zakochiwać się, chodzić na randki, skakać ze spadochronem, szaleć na parkiecie. Mogą robić wszystko, ale czy trzeba robić z tego widowisko dla innych, sprzedawać swoją prywatność, wręcz intymność? Uczucia nie potrzebują blasku fleszy, im cichsze i skromniejsze, tym bardziej szczere i prawdziwsze.

Może starość to też umiejętność odróżnienia tego, na co warto tracić czas, a co nie jest tego warte. Może dlatego, że tego czasu mamy coraz mniej i staje się on tym bardziej cenny. Nie rozumiem ludzi, którzy się nudzą. Rozumiem tych, którzy nic nie robią, bo chcą odpocząć, zrelaksować się, pomyśleć…

Zdarza mi się od czasu do czasu tracić czas na scrollowanie stron internetowych i jestem w coraz większym szoku, jakie informacje nam się podaje i jakimi tytułami je opatruje wyłącznie po to, aby klikalność była wyższa. Kiedy spędzamy czas na przeglądaniu wiadomości to tak jakbyśmy wpuszczali do swojego organizmu wirusa, który zatruwa nasze myślenie, nastrój, niszczy pogodę ducha, zwyczajnie dołuje. Tak mało jest optymizmu…. radości, uśmiechu, ale jak się dobrze poszuka to można coś pozytywnego i inspirującego znaleźć.

A czy starość nie zaczyna się wtedy, kiedy człowiekowi nic się nie podoba, kiedy staję się zbyt krytyczny wobec otaczającej rzeczywistości? Czy to przypadkiem nie o mnie? 😉

Kolejny rok

Gorąco polecam film o tym tytule z 2010 r. Nie pierwszy zresztą raz na tym blogu, bo kiedy zbliża się koniec roku wracam do niego i odkrywam wciąż coś nowego, jakbym dojrzewała do niektórych prawd w nim zawartych.  

Bohaterami „Kolejnego roku” są Gerri i Tom, szczęśliwe małżeństwo z wieloletnim stażem, oraz ich przyjaciele i znajomi. W czterech porach roku reżyser Mike Leigh zamknął opowieść o codzienności, o rodzinie, przyjaźni, potrzebie miłości i poczucia bliskości, o radościach i smutkach, nadziei i łzach, o życiu i śmierci.

I tak upływa kolejny rok…

….każdemu z nas.

Wracam do tego filmu, bo w nim jest wszystko, co w życiu najważniejsze. W każdej z mocno zarysowanych postaci można odnaleźć kawałki siebie. Swoje trudne emocje i niespełnione marzenia. Można też odkryć, co daje szczęście i jak można je osiągnąć.

Szczęśliwego Nowego Roku 😊

Ostatnia łza

Nie znałam nawet jego imienia. Po prostu pan z warzywniaka, obok którego przechodziłam w drodze do pracy przez prawie dwadzieścia lat. Nadal chodzę tą samą trasą, ale warzywniak jest zamknięty. Przez kilka dni paliły się tam znicze, a teraz widać tylko jeden, już wypalony, ale dający do myślenia. Był człowiek, nie ma człowieka. Zaglądam przez okno, widać … słoiki z ogórkami, kilka cytryn i jabłek, uschnięta marchewka. Do szyby przyklejona karteczka napisana przez córkę, która od czasu do czasu zastępowała ojca. Informacja dla klientów zainteresowanych zakiszonymi własnoręcznie ogórkami, aby dzwonili i składali zamówienia, Jeszcze zdążył w tym roku zrobić zapasy. No cóż, ogórki trwalsze niż życie ludzkie? Nie wiem, co się stało. Czy zmarł nagle, czy chorował? Nie był wcale stary. A jaki wiek jest dla mnie „stary”? Kiedyś w szkole średniej „stara” była dla mnie 30-letnia nauczycielka. Perspektywa nam się z wiekiem zmienia.

Okres jesienno-listopadowy skłania do melancholii, która jest moją drugą naturą, więc nic dziwnego, że i dziś pójdę tą drogą. Od dłuższego czasu wybieram lektury egzystencjalno-nostalgiczno-depresyjne. Szukam takich tekstów w gazetach czy w internecie, lubię oglądać tego typu filmy, a więc coś, co skłania do myślenia, zadumy, wzruszenia, wywołuje łzę w oku. Chyba byłam taka zawsze, ale tę część mojej natury zepchnęłam na kilkadziesiąt lat gdzieś w podświadomość, zakopałam głęboko, bo życie dostarczało wiele weselszych i ciekawszych zajęć oraz myśli. Może to również dlatego, że wszyscy dookoła żyli pełnią życia, że pogrzeby, choroby i nieszczęścia były rzadkim zjawiskiem albo tylko tak się wydawało, albo dotyczyły kogoś „dalszego”. Nawet odejście babci i dziadka dało się jakoś … przeżyć. Gorzej z rodzicami. Kiedy jesteśmy w wieku już zaawansowanym nasi rodzice są w końcówce swoich dni i trzeba zmierzyć się z ich chorobami i odejściem, co jest najczęściej doświadczeniem trudnym.

Trafiłam niedawno na dwa poruszające wywiady, oba z mężczyznami, choć wydaje mi sie, że temat umierania, a zwłaszcza towarzyszenia w umieraniu bliskiej osobie, jest bardziej „kobiecy”, bo to my najczęściej występujemy w roli opiekunek dla schorowanych i niedołężnych rodziców. Obaj panowie twierdzą, że temat umierania jest u nas tabu, że nie jesteśmy nauczeni rozmowy o życiu, które się kończy.

Jeden ze wspomnianych panów towarzyszył swojemu ojcu z aparatem fotograficznym w ostatnich miesiącach życia i cierpienia, oczywiście za jego przyzwoleniem. Przemysław Chudkiewicz, bo o nim tu mowa, wydał album ze zdjęciami z tego okresu (1). Jego intencją nie było fotografowanie odchodzenia ojca, po prostu tak wyszło. Razem z bratem opiekowali się ojcem terminalnie chorym i z perspektywy czasu uważają, że uwiecznienie tych ostatnich dni było dobrym pomysłem, choć początkowo budziło opory w nich samych i części rodziny.

Zdaniem P. Chodkiewicza temat śmierci jest u nas tabu. Nie rozmawiamy o śmierci i umieraniu. Dziś umiera się szybko, aby jak najmniej na TO patrzeć. Dlatego chciał pokazać umieranie swojego taty jako temat, który dotyczy każdego z nas. Miał dość udawania, bo zajmując się fotografią reklamową, w pewnym sensie sam dokłada cegiełkę do retuszowania świata.Temat śmierci czy chorowania został jakby wyretuszowany z życia. Niepotrzebnie boimy się o tym rozmawiać. Bo nazywanie rzeczy po imieniu, choć trudne, jest uwalniające. Najbardziej poruszające zdjęcie zostało wykonanie niemal w ostatnim momencie jego życia, z łzą w oku. Przychodzi moment, kiedy nie ma słów pocieszenia, kiedy człowiek jest bezradny. I żeby się tym nie zamartwiać, bo to nic nie da, po prostu trzeba BYĆ przy umierającym. Trzymać za rękę, rozmawiać, dotykać, przytulać, czuć zapach. Bezradność uświadamia, że wszystko przemija, pozostaje tylko obecność.

I takie doświadczenie bezradności było udziałem drugiego pana, na rozmowę z którym trafiłam niedawno w Gazecie Wyborczej (2), i który zrobił na mnie duże wrażenie. Mateusz Pakuła jest pisarzem i dramaturgiem, który też opiekował się umierającym ojcem. Kiedy nie było już nadziei, a cierpienie i ból coraz większe, ojciec wyraził chęć poddania się eutanazji i poprosił syna o pomoc ze świadomością, że w naszym kraju jest to przestępstwo. Gdy minął pierwszy szok Mateusz Pakuła nie miał wątpliwości, że cierpiącemu człowiekowi taka możliwość się należy, że nikt nie powinien za nas decydować o przedłużaniu życia w cierpieniu. Wbrew obiegowym opiniom cierpienie wcale nie uszlachetnia. Chcąc nadać jakikolwiek sens cierpieniu ojca, napisał książkę pt. „Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję”, traktując ją jako swoisty manifest w dyskusji o eutanazji. Jego zdaniem proces umierania jest w Polsce wciąż tematem tabu. Temat straty i żałoby jest obecny, ale wokół umierania panuje cisza.

Kiedy odwiedzamy groby naszych bliskich dobrze jest pamiętać też o żywych, cierpiących, umierających, często bez wsparcia, w samotności i zapomnieniu. Tym, których już nie ma, nie jesteśmy w stanie pomóc. Dla tych, którzy żyją, możemy jeszcze coś zrobić… przynajmniej pozwolić im w miarę godnie odejść z tego świata.

*

1/ Wywiad z Przemysławem Chudkiewiczem („Tutaj jest koniec” GW-WO 20 sierpnia 2022 r.) Album ze zdjęciami nosi tytuł.„Nie ma takiego snu” .

2/ Wywiad z Mateuszem Pakułą („Potrzeba godnej śmierci”, GW-WO 22.10.2022 r.) autor książki „Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję”.