Archiwa tagu: wspomnienia

Dawnych wspomnień czar…

W poprzednim wpisie wspomniałam o swoich starych, jeszcze bloxowych, notkach, przy czytaniu których nieźle się ostatnio ubawiłam. Pochodzą z czasów, kiedy byłam jeszcze zainteresowana związaniem swoich losów z jakimś sympatycznym osobnikiem płci przeciwnej. Nie jestem do końca pewna, czy moja motywacja w tym kierunku była rzeczywiście silna, zważywszy na efekty, a w zasadzie ich brak. Z perspektywy czasu stwierdzam, że los na loterii wykupiłam. Okazał się jednak pusty, choć dla kogoś z innym nastawieniem i większą determinacją, mógłby okazać się szczęśliwy.

Nie mam pojęcia, ile w tym mojego udziału, a ile wpływu tzw. czynników obiektywnych, faktem jest, że ktoś wytrwały i zdeterminowany może osiągnąć cel, na co dowodem jest mój kolega Adam, który w wieku dość zaawansowanym spotkał swoją Ewę. Ile czasu zajęło mu szukanie? Podejrzewam, że co najmniej 20, bo tyle lat go znam. To się nazywa wytrwałość. Jest to jednocześnie dowód na to, że nie można się poddawać, o ile naprawdę nam zależy. Adamowi zależało. Przez te 20 lat dużo przeżył wzlotów i upadków, bywałam powierniczką tajemnic jego miłosnych podbojów. Za każdym razem czegoś mu brakowało i rezygnował prędzej czy później, ale z większością swoich partnerek pozostawał po rozstaniu w koleżeńskich relacjach, co należy do rzadkości. Nazbierało mu się tych koleżanek sporo, co okazało się przeszkadzać tej jedynej i wymarzonej Ewie, więc Adam zerwał wszelkie kontakty z płcią przeciwną. No cóż, prawdziwa miłość warta jest chyba takiej ceny…

Ad rem…

Dawno, dawno temu postanowiłam skorzystać z pewnego portalu dla samotnych i poszukujących swoich drugich połówek w drugiej połówce życia. Jak łatwo się domyślić: nikogo interesującego nie poznałam. Spotkałam się z kilkoma panami, a trzy z takich spotkań opisałam kiedyś na tym blogu, a teraz z przyjemnością, z nostalgią i uśmiechem na ustach je przywołam, po lekkich modyfikacjach.

Nazwałam tych trzech bohaterów mojej opowieści: fircyk w zalotach, sfrustrowany i prawie wolny. Każdy z nich był sympatyczny, przed żadnym nie musiałam uciekać, ale żaden nie był tym, przy którym chciałabym się zatrzymać na dłużej.

Fircyk w zalotach

Fircyk w zalotach miał 10 lat więcej ode mnie, ale wyglądał młodo. Ubrany na sportowo. Przyjechał na randkę rowerem kilka kilometrów. Od razu rzucił się do … całowania. A mnie w tym samym momencie odrzucił zapach niedawno skonsumowanego obiadu, ale do tej pory nie wiem, co jadł, wiem, że nie chciałabym tego spróbować. Rozumiem i lubię ludzi otwartych na nowych znajomych, ale całowanie się na dzień dobry z obcym jakby nie było facetem, nie jest moim zwyczajem. Jednak jakoś ten pierwszy cmok przeżyłam. Potem było wcale nie lepiej, niestety. „Fircyk w zalotach” zachowywał się adekwatnie do nadanego mu przeze mnie przydomka. Próbował chwycić mnie za rękę w trakcie spaceru, do czego nie dopuściłam. Kiedy zaproponowałam, abyśmy usiedli na ławeczce, wyraźnie się ożywił myśląc zapewne, że nasze ciała zbliżą się do siebie. Nic z tego. Dość szybko wstałam z ławeczki, kiedy dostrzegłam w jak niedostrzegalny sposób „fircyk w zalotach” zbliża swoje udo do mojego.

A tak poza tym to całkiem inteligentny, oczytany, sympatyczny, wesoły osobnik. Wdowiec, córka dorosła. Dużo mówił, mało słuchał. Może chciał błysnąć wiedzą, zwłaszcza historyczną, którą niewątpliwie posiadał. No i angielski znał świetnie, czym  mi zaimponował, choć jak się było kilka lat w USA, to chyba nie jest takie trudne.

Reasumując randka z fircykiem w zalotach długa nie była. Zaskoczył mnie pytaniem : a czy ja Ci się podobam?

Nooo… z kalejdoskopu myśli w mojej głowie wyłoniło się w końcu stwierdzenie, że jako znajomy jest ok., że możemy kiedyś napić się kawy albo zjeść golonkę (ach ta moja delikatność).

Fircyk zrozumiał w czym rzecz i więcej się już nie odezwał.

Sfrustrowany

Drugiego pana nazwałam „sfrustrowanym”. Spotkaliśmy się w centrum miasta zaraz po pracy, a wiec nieszczególnie wystrojeni i nieco zmęczeni. Wyglądał inaczej niż na zdjęciu. Myślałam, że ma więcej siwych włosów, a okazał się ciemnym blondynem i sprawiał wrażenie młodszego niż metryka wskazywała. Namiętnie palił papierosy, o czym wiedziałam z wymiany korespondencji, ale obserwując ten proceder z bliska po raz kolejny poczułam wszechogarniające szczęście z powodu swojego niepalenia. Rozmowa nam się nie kleiła. Kiedy już usiedliśmy w jakiejś kawiarni pan sfrustrowany zaczął snuć opowieści o kobietach. O tych z Internetu, które oszukują z wiekiem i wagą. Ale sporo też miejsca poświęcił eks małżonce, która odeszła i zabrała z domu wszystko, co było do zabrania. Ciesz się, że z mieszkania Cię nie wyrzuciła – stwierdziłam. Okazało się, że mieszkanie jest komunalne, miał je jeszcze przed ożenkiem, a więc zostało dla niego.

Sfrustrowany przyznał, że jest abstynentem, ale nie przyznał, że kiedyś ostro popijał. Tak podejrzewałam, choć dowodów na to nie miałam, jednak mój szósty zmysł taki wniosek mi nasunął. Dwoje dorosłych dzieci, córka i syn, oboje już na swoim. Eks ma nowego męża i radzi sobie dobrze, tylko pan sfrustrowany nie może znaleźć tej jedynej. Wydaje mi się, że oboje wiedzieliśmy już w trakcie rozmowy, że ani ja dla niego, ani on dla mnie nie jest osobą właściwą. Po raz kolejny sprawdziło się, że pierwsze sekundy spotkania są decydujące. I fircyk w zalotach i sfrustrowany od pierwszego wejrzenia wydali mi się z innej bajki.

Prawie wolny

Trzeci i ostatni pan należał do kategorii „prawie wolnych”.

Miałam duże wątpliwości, czy w ogóle się z nim spotkać. Okazało się, że ta niewątpliwa wada zaczęła mi mniej przeszkadzać, bo pan okazał się niegłupi, ładnie piszący i wyraźnie moją osobą zainteresowany, jakaś nić porozumienia między nami powstała. Wymienialiśmy maile codziennie. Przekonywał mnie, że gdyby spotkał tę właściwą osobę, to natychmiast złożyłby papiery o rozwód. A ja przekonywałam go, że powinien to zrobić dla siebie, zanim jeszcze kogoś spotka, skoro małżeństwo i tak faktycznie nie istnieje. Kiedy zaczęliśmy rozmawiać telefonicznie czułam, że „prawie wolny” zaczyna się nakręcać. Ja z kolei nie lubię takiego stanu przed spotkaniem, starałam się więc zachować dystans, co oczywiście nie uszło jego uwagi. W końcu pomimo przeciwności losu zdecydowaliśmy się spotkać. Spóźnił się. Zadzwonił, przepraszał. Czekałam w kawiarni. Wszedł z różą czerwoną w dłoni. Pozbawił ją potem kolców, przynajmniej kilku, abym nie miała problemów z jej trzymaniem. Założyłam okulary dopiero po kilkunastu minutach rozmowy. Czy to ten facet ze zdjęcia? – zapytałam siebie w myślach. Niby ten sam, ale jakby nie ten sam. Ani mi się podobał, ani nie podobał. Jego wygląd zewnętrzny można by uznać obiektywnie za interesujący, ale nie dla mnie. Nie przedłużałam spotkania, dowiedziałam się tego, czego chciałam, że to nie jest TO i wystarczy. Zadał mi pytanie na koniec, czy przewiduję jeszcze spotkanie, czy może nadal przeprowadzam casting? I co na takie pytanie odpowiedzieć? Tak samo odpowiedziałam jak „fircykowi w zalotach”. Może. Może byśmy poszli kiedyś do kina?

Co on pomyślał? W dwa dni po spotkaniu napisał do mnie maila, w którym potwierdził swoje zainteresowanie moją osobą, a jednocześnie nieśmiało przyznał, że chyba on mnie nie przypadł go gustu. Jasnowidz jakiś?

I tak zakończyła się moja przygoda z pewnym portalem. Pozostały wspomnienia. Zabawne i mniej zabawne. Faktem jest, że nikt interesujący nie pojawił się tą drogą w moim życiu, ale warto było spróbować i dać losowi szansę 😊

Ktoś z przeszłości…

Miałam sen. Byłam w jakimś pomieszczeniu, w którym przebywało wraz ze mną dwóch panów z mojej przeszłości. Bardzo zależało mi, aby porozmawiać z jednym z nich, a drugiego próbowałam uniknąć. Chciałam poprosić Andrzeja o numer telefonu, bo go zgubiłam. Podeszłam do niego, wyraziłam swoją prośbę, podnoszę wzrok, a to wcale nie jest on, tylko ten drugi. Szok. I w tym momencie zadzwonił budzik…. Niestety.

Jak ten sen zinterpretować? Faktem jest, że nie mam do Andrzeja numeru telefonu. Po prostu kontakt się urwał. Dawno się nie widzieliśmy. Ostatnio przejeżdżałam obok jego bloku, po raz pierwszy od wielu lat i jakaś nostalgia mnie dopadła. Bo wspomnienia mam tylko dobre. A rozstaliśmy się… bo po prostu tak wyszło.

Czy istnieje coś takiego jak „żałoba po związku”?

Spotkałam się z opinią, że taka „żałoba” powinna trwać tyle samo, co związek (sic). Przerażająca wizja, przynajmniej dla mnie.

Nie wiem tak naprawdę, co autor owego poglądu miał na myśli. Czy chodzi o to, aby się przez ten czas umartwiać, leczyć rany, nie zakochiwać się, nie próbować wchodzić w nowe związki?

Nie mam pojęcia, ale z poglądem trwania w takowej żałobie (dłużej niż rok) nie mogę się zgodzić, choć zdaję sobie sprawę, że coś jest na rzeczy.

Kiedy miłość odchodzi, kiedy wieloletni związek rozpada się to wszyscy wychodzą z tego poturbowani (nie tylko on i ona, ale ich dzieci, a może i inni członkowie rodziny).

Rozumiem, że pojawia się potrzeba odreagowania, zwłaszcza po traumatycznym związku. Trzeba jednak nad nią zapanować. Tym bardziej kiedy ma się „na głowie” dzieci. Właśnie odpowiedzialność za nie powinna powstrzymywać nas przed rzuceniem się w wir przygód. Dla dzieci rozstanie się rodziców jest szokiem, bardzo trudnym doświadczeniem, a one w tym wszystkim kompletnie przecież nie zawiniły (podświadomie będą siebie winić, niestety). Nie jest dobrze, kiedy funduje się dzieciom kolejne wstrząsy związane choćby z „wujkiem”, z którym mama zaczyna spędzać coraz więcej czasu, a tatuś też będzie prowadzał się z jakąś „ciocią”. Nie twierdzę, że bezpośrednio po związku nie da się kogoś normalnego, dobrego, kochanego poznać. Niektórzy w drodze na pocztę, czy w autobusie spotykają kolejne „miłości swojego życia”. Jednak z poszukiwania (choćby przez portale randkowe) lepiej – moim zdaniem – zrezygnować. I na to przyjdzie czas, kiedy już sprawy z eks unormują się, a emocje opadną.

Wiem, że nie da się precyzyjnie określić owego okresu żałoby, choć sama optuję za maksymalnie jednym rokiem. To kwestia indywidualna, bo każdy jest inny i potrzebuje mniej lub więcej czasu na tzw. pozbieranie się. A może niektórzy potrafią dopiero po rozpadzie chorego związku złapać wiatru w żagle, odetchnąć pełną piersią? Może oni byli chorzy w związku, a wraz z jego rozpadem następuje cudowne ozdrowienie? Jednak każda choroba wymaga rekonwalescencji, jak po operacji np. kręgosłupa, niby jest już dobrze, ale i dźwigać nie można, na ćwiczenia i rehabilitację trzeba chodzić, po prostu należy UWAŻAĆ.

Jeśli związek nam nie wyszedł to choćbyśmy czuli, że naszej winy w tym nie ma żadnej, to prawda leży najczęściej pośrodku. Albo na początku popełniliśmy błąd i brnęliśmy dalej (dlaczego?), a może po drodze coś zgubiliśmy (dlaczego?), nie potrafiliśmy dostrzec znaków ostrzegawczych (dlaczego?). Takie pytania można mnożyć. Rozpad związku, jakakolwiek byłaby jego bezpośrednia przyczyna, jest zawsze naszą osobistą porażką. A każdą porażkę trzeba „przerobić”, aby móc wyciągnąć wnioski na przyszłość.

Dlaczego – moim zdaniem – trzeba w ogóle zakładać sobie jakąś żałobę? I co pod tym słowem mam na myśli?

Głównie spokój i wyciszenie emocji, pogodzenie się z realiami, załatwienie kwestii logistycznych (rozwód, mieszkanie, praca, alimenty itp.). Jeśli ktoś sądzi, że w całym tym porozwodowym zamieszaniu jakiś kochanek na odreagowanie nie przeszkadza, to w zasadzie mogę się zgodzić, pod warunkiem, że to właśnie „kochanek” (sporadyczne spotkania, brak emocjonalnego zaangażowania, ot czysta chemia). Nie mam nic przeciwko, ale za długo na tym świecie żyję i za dobrze znam kobiety, aby nie wierzyć w nasze (babskie) predyspozycje do … nieangażowania się. Może jakieś wyjątki od reguły są, ale najczęściej to my kobiety wpadamy jak śliwki w kompot, zakochujemy się. Czy czas po rozpadzie jednego związku, kiedy to jesteśmy zdołowane, niedowartościowane, niedopieszczone, pełne różnych, w tym negatywnych emocji to jest dobry czas na zakochiwanie się? Nie. A tym bardziej na budowanie nowego związku.

W przypadku panów (rozwiedzionych) sytuacja jest trochę inna. Jeśli to nie pan spowodował rozwód znajdując sobie nowszy model, to taki pan (prawdopodobnie sam mieszkający, uwolniony z domowo-rodzinych obowiązków) może sobie spokojnie odreagowywać i skakać z kwiatka na kwiatek. Coś takiego jak „żałoba po związku” wydaje mi się w przypadku panów trudna do realizacji. Wiem, wiem, że trafiają się panowie wrażliwi, empatyczni, którzy po rozwodzie też muszą się pozbierać i nie w głowie im jakieś hulanki i swawole. Owszem, ale jeśli będą chcieli zagłuszyć ból rozstania, odreagować wchodząc w romanse, to tak naprawdę mniej ryzykują i jestem przekonana, że łatwiej im realizować scenariusz „znajomości bez zobowiązań”. Różnimy się. Kobiety i mężczyźni. Jeśli mężczyzna w fazie odreagowywania twierdzi, że  jego aktualna partnerka (kochanka) ma takie samo podejście to jestem skłonna mu wierzyć, że takie ta partnerka sprawia wrażenie. A jaka jest prawda? Znam kobiety.

Każdy musi sam sobie odpowiedzieć na pytania, na których odpowiedź wydaje mu się prosta, kiedy decyduje się na nowy związek, kolejny romans, przygodę, chwilę zapomnienia. Problem w tym, że wiele naszych założeń kompletnie rozmija się z tym, co możemy potem poczuć lub nie poczuć. Bo uczuć nie da się kontrolować. I wtedy znów ktoś będzie cierpiał.

No cóż, takie jest życie…

Ci odlecieli, ci zostali, czyli trochę wspomnień…

Czy mogłabym żyć poza Polską? Pewnie tak, choć nie miałam okazji tego sprawdzić… ale możliwości były. Wiele osób z mojego roku wyemigrowało na początku lat 80-tych. Nasza młodość przypadła na czasy przełomu. Burzliwy sierpień 80 to czas, kiedy byłam na praktykach studenckich. Wielkie miasto, nowi ludzie, nowe otoczenie, smak studenckiego życia. Nadchodzące z Gdańska sygnały nie wzbudzały moich szczególnych emocji.  Inne sprawy wydawały mi się ważniejsze.

W roku 1981 nie byłam już biernym obserwatorem, pamiętam niejedną noc przespaną na deskach Audytorium Maximum. Pamiętam tę chwilami podniosłą, a chwilami nieco zabawną atmosferę strajków studenckich. Przynoszone nam i podawane przez bramę posiłki i napoje od mieszkańców stolicy z wyrazami poparcia. A z drugiej strony koledzy spędzający noce na graniu w pokera (na pieniądze). Było różnie, wszystko mieszało się ze sobą, poczucie uczestnictwa w czymś ważnym z atmosferą luzu i zabawy. Ostatecznie nie było zajęć, co dla wielu też miało zalety. Pamiętam wykłady prof. Jadwigi Staniszkis, i pamiętam, że dowiedziałam się o nich nie dlatego, że były interesujące i politycznie niepoprawne, ale dlatego, że pani profesor dawała zaliczenia wszystkim jak leci, nie trzeba było na wykłady chodzić.

Pamiętam, że z paszportem w ręku czekałam na dzień 16 grudnia z zamiarem wyjazdu na saksy do Berlina Zachodniego. A co by było gdyby stan wojenny zastał mnie w Berlinie? Jechałam tam z chłopakiem, może więc zostałabym na stałe, zauroczona dobrobytem i pozorną łatwością jego zdobycia.

Już po kilku latach będąc wielokrotnie na Zachodzie, zwłaszcza w Berlinie Zachodnim, spotykałam wielu takich jak ja, którzy jednak mieli to szczęście lub nieszczęście wyjechać przed 13 grudnia i zostać. Jedni trochę narzekali, inni byli szczęśliwi. Jedni pracowali, inni bimbali na zasiłku zalewając robaka. Ci, którzy chcieli się uczyć mogli to robić, jednocześnie pracując, choć stypendium też wystarczało na przyzwoite życie. Wiele możliwości, wiele szans, świat stojący otworem i chłonny tego, co mamy mu do zaproponowania. Takie przekonanie było dominujące. Tak mi się wydawało. A tubylcy mili, pełni empatii dla ludzi ciemiężonych przez komunistów. Choć w interesach niezmiernie skrupulatni. Pamiętam swoje doświadczenia z saksów, kiedy to pracowałam w firmie Finkenrufen (sprzątanie w domach u starszych ludzi) i miałam okazję niejednokrotnie przekonać się, jak Niemcy liczą pieniądze. A nawet przyłapałam współpracowniczkę Niemkę na próbie oszukania mnie i zaoszczędzenia kilkudziesięciu marek. Może nie mówiłam zbyt dobrze po niemiecku, ale z liczeniem nie miałam problemów, więc udało mi się wytłumaczyć szefowi firmy, o co chodzi i wyegzekwować to, co mi się należało.

Rola ubogiego krewnego nie każdemu odpowiada. Praca fizyczna też może być dołująca. Nie myślałam więc o pozostaniu na stałe na Zachodzie, choć wielu kolegów ze studiów poprzez obozy w Austrii lub Włoszech przeflancowywało się na grunt amerykański, czy kanadyjski. Ich wolny wybór.

Z mojego roku wyemigrowało kilkanaście osób. Przyjeżdżają do kraju. Ich dzieci są już obywatelami świata. Sentymenty? A cóż to takiego? Patriotyzm? Też nie za bardzo rozumieją o co chodzi. O historię? Ich dzieci już nie dywagują o straconym czy nie straconym pokoleniu swoich rodziców. Oni po prostu żyją intensywnie i nie odstają w niczym od zachodnich rówieśników. Wtopili się w ten świat. Córka kolegi z USA jest prawnikiem, syn będzie lekarzem, wybierają miejsce gdzie chcą pracować i gdzie chcą żyć. Ona prawdopodobnie wybierze Europę, ale nie Polskę.

A ich rodzice? Czyli moi koledzy? Jeden wylądował w fabryce butów i osiągnął szczyt kariery jako brygadzista, a potem kierownik działu, drugi jeździł na truckach i chyba też na tym skończył. Kontakty się rozluźniły, a po pewnym czasie zamarły. Niewiele jest wspólnych tematów. A samymi wspomnieniami żyć się nie da. Byli też zapewne i tacy, którym udało się osiągnąć sukces. Może również zawodowy, nie tylko materialny. Choć jedno z drugim się łączy. Zapewne, ale ja nic o takich osobach nie wiem.

Kiedy próbuję zgłębić przyczyny, dla których jedni wyjechali a inni zostali, na pierwszym miejscu stawiam z jednej strony odwagę, z drugiej tchórzostwo. A może mieszankę tych dwóch postaw? Odwaga u tych, którzy mieli możliwości i szanse osiągnąć jakiś przyzwoity status w kraju, ale woleli wypłynąć na szerokie wody kapitalizmu uznając, że tam stanie się to szybciej. Odwaga, bo ruszyli w niewiadome, za marzeniami, często złudzeniami. Ale skoro wielu nie miało NIC w Polsce, często nawet rodziny, albo żyli na garnuszku rodziców, to czy wyjazd rzeczywiście był dowodem odwagi? A może tchórzostwem i pójściem na łatwiznę? Wyjechali uważając, że tamten świat jest lepszy, że w Polsce nie mają szans. Nie musieli wyjeżdżać, jako dysydenci, po odwołaniu stanu wojennego socjalizm w Polsce to już była inna bajka. Dlatego motywy polityczne tych wyjazdów nie są dla mnie przekonujące. Mur berliński już się porządnie chwiał, a jego obrońcy powoli schodzili z posterunku. 

Młodzi ludzie bezpośrednio po studiach nie mieli wiele do stracenia? Bo jakie perspektywy dawało im państwo, będące u schyłku socjalizmu, a dopiero w dalszej mglistej perspektywie kapitalizmu, na którego efekty w postaci dobrobytu przyszłoby długo poczekać? Pokolenie pomiędzy tymi formacjami już nie było w stanie skorzystać z konfitur, które dawało socjalistyczne państwo (np. mieszkanie spółdzielcze), a załapanie się do awangardy przemian wymagało jakiegoś ryzyka. Najlepiej było cwaniakom, ludziom sprytnym, wykorzystującym każda okazje do zdobycia szmalu, potrafiącym pływać w mętnej wodzie. W latach osiemdziesiątych rodziły się wielkie fortuny, zaczynane od budki czy łóżku polowym na bazarze. Drobne handelki wykorzystujące różnice w cenach, w poziomie życia między Zachodem a demoludami. Nazywając rzecz po imieniu była to zwykła spekulacja, z którą socjalistyczne państwo niby walczyło, ale z której jego strażnicy też żyli. Pamiętam bazar na ul. Polnej, gdzie zaopatrywała się śmietanka towarzysko-finansowa stolicy, pracownicy ambasad, i pamiętam kolegów ze studiów dostarczających tam „towar” z wielokrotnym często przebiciem. Drobny przemyt, drobny handel, tak tworzyły się późniejsze i obecne fortuny. 

Niektórzy rośli w siłę, inni upadali, również w sensie dosłownym, bo znam przypadek kolegi z roku, który wpadł w hazard i zostawił w kasynie równowartość kilku domów i mieszkań. Znam też przypadek asystenta na wydziale, który zaczynał od handelku włoskimi butami i do tej pory tym się zajmuje, dorobił się budki w hali kupieckiej i dużego mieszkania, w którym wieje chłodem, bo rodziny nie udało mu się stworzyć.

Każdy przypadek jest inny, uogólnianie nie ma sensu. Bo musiałabym też wymienić kolegę, który stworzył duże przedsiębiorstwo, a potem je sprzedał, gdyż się… wypalił. Musiałabym wymienić ministra w jednym z rządów lat 90-tych, którego trzeba by chyba zaliczyć do beneficjentów zmian. On się załapał na ten pociąg, przynajmniej w sensie politycznym.

Moje pokolenie jest takie POMIĘDZY. Ani nie obaliło socjalizmu, ani nie zbudowało kapitalizmu, nawet tak kulawego jak nasz. Pewne jest tylko to, że żyliśmy w ciekawych czasach 😉