Archiwa tagu: relacje

Dawnych wspomnień czar…

W poprzednim wpisie wspomniałam o swoich starych, jeszcze bloxowych, notkach, przy czytaniu których nieźle się ostatnio ubawiłam. Pochodzą z czasów, kiedy byłam jeszcze zainteresowana związaniem swoich losów z jakimś sympatycznym osobnikiem płci przeciwnej. Nie jestem do końca pewna, czy moja motywacja w tym kierunku była rzeczywiście silna, zważywszy na efekty, a w zasadzie ich brak. Z perspektywy czasu stwierdzam, że los na loterii wykupiłam. Okazał się jednak pusty, choć dla kogoś z innym nastawieniem i większą determinacją, mógłby okazać się szczęśliwy.

Nie mam pojęcia, ile w tym mojego udziału, a ile wpływu tzw. czynników obiektywnych, faktem jest, że ktoś wytrwały i zdeterminowany może osiągnąć cel, na co dowodem jest mój kolega Adam, który w wieku dość zaawansowanym spotkał swoją Ewę. Ile czasu zajęło mu szukanie? Podejrzewam, że co najmniej 20, bo tyle lat go znam. To się nazywa wytrwałość. Jest to jednocześnie dowód na to, że nie można się poddawać, o ile naprawdę nam zależy. Adamowi zależało. Przez te 20 lat dużo przeżył wzlotów i upadków, bywałam powierniczką tajemnic jego miłosnych podbojów. Za każdym razem czegoś mu brakowało i rezygnował prędzej czy później, ale z większością swoich partnerek pozostawał po rozstaniu w koleżeńskich relacjach, co należy do rzadkości. Nazbierało mu się tych koleżanek sporo, co okazało się przeszkadzać tej jedynej i wymarzonej Ewie, więc Adam zerwał wszelkie kontakty z płcią przeciwną. No cóż, prawdziwa miłość warta jest chyba takiej ceny…

Ad rem…

Dawno, dawno temu postanowiłam skorzystać z pewnego portalu dla samotnych i poszukujących swoich drugich połówek w drugiej połówce życia. Jak łatwo się domyślić: nikogo interesującego nie poznałam. Spotkałam się z kilkoma panami, a trzy z takich spotkań opisałam kiedyś na tym blogu, a teraz z przyjemnością, z nostalgią i uśmiechem na ustach je przywołam, po lekkich modyfikacjach.

Nazwałam tych trzech bohaterów mojej opowieści: fircyk w zalotach, sfrustrowany i prawie wolny. Każdy z nich był sympatyczny, przed żadnym nie musiałam uciekać, ale żaden nie był tym, przy którym chciałabym się zatrzymać na dłużej.

Fircyk w zalotach

Fircyk w zalotach miał 10 lat więcej ode mnie, ale wyglądał młodo. Ubrany na sportowo. Przyjechał na randkę rowerem kilka kilometrów. Od razu rzucił się do … całowania. A mnie w tym samym momencie odrzucił zapach niedawno skonsumowanego obiadu, ale do tej pory nie wiem, co jadł, wiem, że nie chciałabym tego spróbować. Rozumiem i lubię ludzi otwartych na nowych znajomych, ale całowanie się na dzień dobry z obcym jakby nie było facetem, nie jest moim zwyczajem. Jednak jakoś ten pierwszy cmok przeżyłam. Potem było wcale nie lepiej, niestety. „Fircyk w zalotach” zachowywał się adekwatnie do nadanego mu przeze mnie przydomka. Próbował chwycić mnie za rękę w trakcie spaceru, do czego nie dopuściłam. Kiedy zaproponowałam, abyśmy usiedli na ławeczce, wyraźnie się ożywił myśląc zapewne, że nasze ciała zbliżą się do siebie. Nic z tego. Dość szybko wstałam z ławeczki, kiedy dostrzegłam w jak niedostrzegalny sposób „fircyk w zalotach” zbliża swoje udo do mojego.

A tak poza tym to całkiem inteligentny, oczytany, sympatyczny, wesoły osobnik. Wdowiec, córka dorosła. Dużo mówił, mało słuchał. Może chciał błysnąć wiedzą, zwłaszcza historyczną, którą niewątpliwie posiadał. No i angielski znał świetnie, czym  mi zaimponował, choć jak się było kilka lat w USA, to chyba nie jest takie trudne.

Reasumując randka z fircykiem w zalotach długa nie była. Zaskoczył mnie pytaniem : a czy ja Ci się podobam?

Nooo… z kalejdoskopu myśli w mojej głowie wyłoniło się w końcu stwierdzenie, że jako znajomy jest ok., że możemy kiedyś napić się kawy albo zjeść golonkę (ach ta moja delikatność).

Fircyk zrozumiał w czym rzecz i więcej się już nie odezwał.

Sfrustrowany

Drugiego pana nazwałam „sfrustrowanym”. Spotkaliśmy się w centrum miasta zaraz po pracy, a wiec nieszczególnie wystrojeni i nieco zmęczeni. Wyglądał inaczej niż na zdjęciu. Myślałam, że ma więcej siwych włosów, a okazał się ciemnym blondynem i sprawiał wrażenie młodszego niż metryka wskazywała. Namiętnie palił papierosy, o czym wiedziałam z wymiany korespondencji, ale obserwując ten proceder z bliska po raz kolejny poczułam wszechogarniające szczęście z powodu swojego niepalenia. Rozmowa nam się nie kleiła. Kiedy już usiedliśmy w jakiejś kawiarni pan sfrustrowany zaczął snuć opowieści o kobietach. O tych z Internetu, które oszukują z wiekiem i wagą. Ale sporo też miejsca poświęcił eks małżonce, która odeszła i zabrała z domu wszystko, co było do zabrania. Ciesz się, że z mieszkania Cię nie wyrzuciła – stwierdziłam. Okazało się, że mieszkanie jest komunalne, miał je jeszcze przed ożenkiem, a więc zostało dla niego.

Sfrustrowany przyznał, że jest abstynentem, ale nie przyznał, że kiedyś ostro popijał. Tak podejrzewałam, choć dowodów na to nie miałam, jednak mój szósty zmysł taki wniosek mi nasunął. Dwoje dorosłych dzieci, córka i syn, oboje już na swoim. Eks ma nowego męża i radzi sobie dobrze, tylko pan sfrustrowany nie może znaleźć tej jedynej. Wydaje mi się, że oboje wiedzieliśmy już w trakcie rozmowy, że ani ja dla niego, ani on dla mnie nie jest osobą właściwą. Po raz kolejny sprawdziło się, że pierwsze sekundy spotkania są decydujące. I fircyk w zalotach i sfrustrowany od pierwszego wejrzenia wydali mi się z innej bajki.

Prawie wolny

Trzeci i ostatni pan należał do kategorii „prawie wolnych”.

Miałam duże wątpliwości, czy w ogóle się z nim spotkać. Okazało się, że ta niewątpliwa wada zaczęła mi mniej przeszkadzać, bo pan okazał się niegłupi, ładnie piszący i wyraźnie moją osobą zainteresowany, jakaś nić porozumienia między nami powstała. Wymienialiśmy maile codziennie. Przekonywał mnie, że gdyby spotkał tę właściwą osobę, to natychmiast złożyłby papiery o rozwód. A ja przekonywałam go, że powinien to zrobić dla siebie, zanim jeszcze kogoś spotka, skoro małżeństwo i tak faktycznie nie istnieje. Kiedy zaczęliśmy rozmawiać telefonicznie czułam, że „prawie wolny” zaczyna się nakręcać. Ja z kolei nie lubię takiego stanu przed spotkaniem, starałam się więc zachować dystans, co oczywiście nie uszło jego uwagi. W końcu pomimo przeciwności losu zdecydowaliśmy się spotkać. Spóźnił się. Zadzwonił, przepraszał. Czekałam w kawiarni. Wszedł z różą czerwoną w dłoni. Pozbawił ją potem kolców, przynajmniej kilku, abym nie miała problemów z jej trzymaniem. Założyłam okulary dopiero po kilkunastu minutach rozmowy. Czy to ten facet ze zdjęcia? – zapytałam siebie w myślach. Niby ten sam, ale jakby nie ten sam. Ani mi się podobał, ani nie podobał. Jego wygląd zewnętrzny można by uznać obiektywnie za interesujący, ale nie dla mnie. Nie przedłużałam spotkania, dowiedziałam się tego, czego chciałam, że to nie jest TO i wystarczy. Zadał mi pytanie na koniec, czy przewiduję jeszcze spotkanie, czy może nadal przeprowadzam casting? I co na takie pytanie odpowiedzieć? Tak samo odpowiedziałam jak „fircykowi w zalotach”. Może. Może byśmy poszli kiedyś do kina?

Co on pomyślał? W dwa dni po spotkaniu napisał do mnie maila, w którym potwierdził swoje zainteresowanie moją osobą, a jednocześnie nieśmiało przyznał, że chyba on mnie nie przypadł go gustu. Jasnowidz jakiś?

I tak zakończyła się moja przygoda z pewnym portalem. Pozostały wspomnienia. Zabawne i mniej zabawne. Faktem jest, że nikt interesujący nie pojawił się tą drogą w moim życiu, ale warto było spróbować i dać losowi szansę 😊

W pogoni za szczęściem…

Szczęście to brak nieszczęścia. Taka jego definicja staje mi się z wiekiem najbliższa. Bo oznacza akceptację tego, co jest… pogodzenie się z przemijającym czasem, łagodność dla siebie, nie rzucanie się z motyką na słońce, a może też trochę konformizmu. Czy to dobrze czy źle?

Większości z nas szczęście kojarzy się z czymś, do czego trzeba dążyć, zdobywać i gonić. Zakładamy więc, że czegoś nam brakuje i tylko wtedy, gdy to zdobędziemy to będziemy szczęśliwi.

Dawno temu na studiach podobał mi się Piotrek. Kiedy go widziałam moje serce biło jak szalone. Myślałam, że kiedy on zwróci na mnie uwagę, to będę najszczęśliwsza na świecie. Nie marzyłam nawet o tym, abyśmy byli parą. Wydawał mi się taki … nieosiągalny.

Po wielu latach przypadek sprawił, że nasze drogi znów się skrzyżowały. Ja nie byłam już taką marzycielką i sięgałam odważniej po to, czego chciałam. Raz się udawało, raz nie, ale i porażek nie przeżywałam szczególnie mocno, po prostu szłam dalej nie oglądając się wstecz. Piotrek zaczął o mnie zabiegać. Ale ja nie byłam wtedy wolna, może dlatego stanowiłam dla niego wyzwanie, zdobycz. Może to dla niego stałam się wtedy uosobieniem szczęścia. Nie udało się.

Minęły kolejne lata. Ja już wolna i znów spotykam Piotrka. Coś się zaczyna dziać między nami i trochę trwa. Ale czy to jest TO? Dostrzegam jego cechy, których wcześniej nie miałam okazji poznać. Wiele rzeczy mi nie odpowiada. Czuję rozczarowanie. Czy to jest na pewno on? Ten wymarzony? I w ten sposób okazał się być pomyłką.

Wniosek z tego taki, że zdobycie czegoś, co uosabia szczęście, wcale owego szczęścia nie przynosi, a jeśli już, to jest to chwilowe… a potem znów szukamy czegoś innego i nazywamy „szczęściem”, przekonani, że tym razem to będzie TO.

Mój przykład dotyczy związków, ale tych celów, które stają się dla nas warunkiem szczęścia, są tysiące. Sława i kariera, pieniądze i dobra praca, piękny dom, szybki samochód, podróże, kochająca rodzina.

Dlaczego gonimy za tymi rzeczami, choć wiemy, że zdobycie tego wcale nam szczęścia nie zapewni? Po prostu łudzimy się, że to możliwe. Kochamy iluzje.

Marząc o czymś, co zapewni nam szczęście, odwracamy wzrok od tego, co w naszym życiu szwankuje, a co można byłoby naprawić. Walka o coś wyjątkowego dostarcza nam ekscytacji i sama w sobie jest pociągająca. W praktyce okazuje się, że spełnienie marzenia rodzi rozczarowanie. Zdobycie sławy powoduje, że celebryta nie może „normalnie żyć”, spacerować ulicą, zjeść spokojnie obiadu bez towarzyszących mu fotoreporterów. Namiastkę takiego życia można zobaczyć w filmie „Bodyguard”, którego bohaterkę gra Whitney Huston. A i kres jej prawdziwego życia można uznać w tym kontekście za symptomatyczny.

Pogoń za szczęściem jest jak próba napełniania pękniętej butelki z wodą. Kiedy butelka jest pełna tego pęknięcia nie widać, po jakimś czasie staje się coraz bardziej pusta, a my rzucamy się na kolejną rzecz, która byłaby w stanie ją napełnić. A pękniecie nadal jest, i kolejne wypełniacze nic nie dają, a my nadal nie jesteśmy szczęśliwi. Zastanawiamy się, co jest nie tak, dlaczego te wszystkie rzeczy nie działają? A jeśli działają to na krótko?

Nasza pogoń za szczęściem jest naturalnym mechanizmem motywującym. Zamiast osiąść na laurach, chcemy sukcesów, zwycięstw, nagród. Kiedy się nie udaje, to tylko powód do zdwojenia wysiłków i starań.

W takim razie o co chodzi z tym szczęściem? Skoro nowy ciuch, nowy samochód, nowy mąż czy żona, takiego szczęścia nam nie dają. Bo wszystko to pochodzi z zewnątrz, a szczęście tkwi w człowieku. Zapewne nie raz widzieliśmy kogoś szczęśliwego, który obiektywnie rzecz biorąc nie za bardzo miał ku temu powody. A ile razy widzieliśmy ludzi nieszczęśliwych, którzy wydawali się „mieć wszystko”.

Aby osiągnąć szczęście trzeba się rozwijać jako człowiek, wzmacniać swój potencjał i starać się prowadzić dobre życie. Nie da się tego dokonać bez wysiłku, problemów, często bólu i cierpienia. Aby osiągnąć szczęście potrzeba mądrości, a więc zdobywania wiedzy i jej stosowania, potrzeba też odwagi, czyli dążenia do celów pomimo przeszkód, a także człowieczeństwa, czyli dobrych relacji z innymi ludźmi, a może też wiary i duchowości. Oczywiście postrzeganie szczęścia jest sprawą indywidualną. Ja opisuję takie podejście, które do mnie najmocniej przemawia i o którym pięknie pisze Magda Adamczyk na stronie selfmastery.pl.

Relacje, pozory i substytuty…

W dzisiejszym świecie coraz mniej mamy relacji w rzeczywistości, coraz więcej w świecie wirtualnym, do czego w znacznym stopniu przyczynily się media społecznościowe, takie jak Facebook. Znam osoby, które „żyją życiem” wirtualnym i nie rozstają się ze smartfonem nawet w łóżku. Należą do grup dyskusyjnych, wciąż muszą reagować na newsy, emocjonują się, denerwują, stresują, jak w prawdziwym życiu, ale kiedy gaszą światło cały ten świat znika, a oni zostają sami ze swoimi myślami. Ta cisza aż … dzwoni w uszach, więc trzeba coś włączyć, albo telewizor albo audiobooka, cokolwiek, aby nie myśleć o rzeczach trudnych czy smutnych, o zaległych sprawach, o szarej rzeczywistości.

Kiedy mamy problem, pomimo licznego grona bliskich i dalszych znajomych, sami musimy się z nim zmierzyć. Można się pożalić, można dostać wsparcie, również wirtualne, ale to nie zmienia faktu, że człowiek i tak pozostaje z problemem sam.

Świat wirtualny to substytut czegoś prawdziwego. Bo w tych relacjach brakuje głębi i bliskości. To są tylko pozory prawdziwej relacji. Nie ma sensu się oszukiwać. Więź i relacja mogą pojawić się wtedy, kiedy będziemy obecni, będziemy się słuchać i patrzeć w oczy. Tylko takie spotkania to okazja, aby być wysłuchanym i zrozumianym.

Poznałam niedawno starszą panią, teściową mojej znajomej, przy okazji spotkania towarzyskiego. Różnica wieku spora, ale rozmawiało mi się z nią lepiej niż z moimi koleżankami rówieśniczkami. W pewnym momencie doszłyśmy do wniosku, że musimy koniecznie zachować kontakt i umawiać się na pogaduszki, a mamy to szczęście, że mieszkamy blisko.

Co takiego jest w Zofii, że lubię z nią spotykać się i rozmawiać? Szczerość i naturalność, umiejętność słuchania i pewna równowaga w rozmowie. Żadna nie dominuje i nie próbuje drugiej przegadać. Niczego od siebie nie chcemy i nie potrzebujemy, wystarczy nam rozmowa i obecność. Tematów nam nie brakuje, są to kwestie poważnego kalibru, ale też takie drobiazgi, jak przepisy na dobrą potrawę. Obie mamy spore grono znajomych, ale nie z każdą z tych osób chcemy podtrzymywać kontakt, więc wiele z tych znajomości umiera śmiercią naturalną. Zosia zainteresowała mnie jako …fajny człowiek, i nie musiałam o niej zbyt dużo wiedzieć, czego dowodem jest fakt, że o jej profesji (jest lekarzem), dowiedziałam się zupełnie przypadkowo. Jej synowe są w wieku 50+, ale z żadną z nich nie jest … zaprzyjaźniona. Relacje są poprawne, ale powierzchowne. Jeśli chodzi o męża, Zosia stwierdziła, że dopiero będąc na emeryturze przekonała się jak niewiele ich łączy. On najchętniej siedziałby w domu i niczego mu do szczęścia, oprócz jedzenia, nie potrzeba. Ona łaknie kontaktów z ludźmi, wyjazdów, ruchu, wiedzy, chce, aby coś się działo wokół niej. Chciałabym mieć tyle energii w jej wieku.

Kiedy ma się już sporo lat to tych znajomych bliższych i dalszych jest liczne grono. Często brakuje czasu, żeby takie relacje podtrzymywać. A bywa i tak, że niektórych znajomości nie mamy ochoty kontynuować, bo okazuje się, że rozmowa już się nie klei i dochodzimy do wniosku, że w zasadzie niewiele mamy sobie do powiedzenia. Może lepiej jest wtedy znaleźć sobie kogoś „nowego” i stworzyć dobrą, zdrową relacje, w której będziemy czuć się zwyczajnie dobrze i bezpiecznie. Sama jestem otwarta na nowe, realne znajomości, choć inicjatywy w tym kierunku szczególnej nie przejawiam.

Kiedyś bardziej się chciało… spotykać, organizować, wychodzić, bywać. Kiedyś życie towarzyskie kwitło… spotkania ze znajomymi były na porządku dziennym. Były też znajomości wirtualne, które szybko przenosiły się do reala. Teraz, kiedy doszła pandemia, z tymi relacjami bezpośrednimi jest coraz gorzej. Za to świat wirtualny w rozkwicie. Najważniejsze to zachować w tym wszystkim zdrowy balans. 😊

Jak uciekamy od siebie, czyli rozproszenia…

Zabieram się za czytanie, ale nie mogę się skupić. Albo nie jestem w stanie, bo umysł przeskakuje jak szalony na inne tematy albo co chwilę przychodzi jakiś sms, mail, dzwoni telefon, i nawet nie wiem, kiedy odrywam się od książki i włączam … cokolwiek innego. Czasami mam wrażenie, że to się samo dzieje.

Spotkałam kilka dni temu Anetę, dawno nie widzianą znajomą. Po kilku informacjach dotyczących aktualności z naszego życia, pojawiły się tematy … z pierwszych stron portali internetowych. Dowiedziałam się o zakończeniu związku znanej Martyny z niemniej znanym Przemkiem, co akurat mnie samej nietrudno było nie zauważyć, gdyż każdy portal epatował tym wydarzeniem przez kilka dni. Druga kwestia poruszona w rozmowie dotyczyła problemów polskich pływaków, którzy nie zostali dopuszczeni do igrzysk olimpijskich z jakichś powodów.

Pytam Anetę, jaki wpływ te dwie informacje mają na nasze życie…. W zasadzie nie mają, odpowiada, ale …. to przecież straszne, po co oni brali ślub, skoro tak szybko się rozstali, a pływacy to są tak rozgoryczeni tym całym bałaganem, który uniemożliwił im udział w olimpijskich zmaganiach…. Nie umniejszam wagi tych spraw, ale to są ich uczucia, ich życie, nie Twoje – mówię do Anety. A ona nadal uważa, że to sprawy ważne, poza tym trzeba się interesować tym, co aktualnie dzieje się na świecie.

Też racja….

Kto jest bez winy, niech pierwszy rzuci kamieniem…. Sama też nie uciekam od aktualności, a nawet plotek z celebryckiego świata, co nie znaczy, że nie dostrzegam ich miałkości, a to z kolei wcale mnie nie rozgrzesza …. 😉

A może te wszystkie „ważne” informacje powodują, że przestajemy żyć, tylko obserwujemy życie (innych), co zajmuje nam tyle czasu, że na własne życie już go brakuje? Dlaczego się rozpraszamy? Bo nie chce nam się wziąć za rzeczy naprawdę ważne, zwłaszcza te wymagające wysiłku?

Na temat rozproszeń trafiłam na moim ulubionym portalu selfmastery.pl. Dowiedziałam się tam między innymi, jak rozproszenia działają na naszą zdolność skupienia się, uczenia i tworzenia, jak burzą spokój, zabijają kreatywność, satysfakcję z pracy, utrudniają odpoczynek, rozwiązywanie problemów i podejmowanie decyzji i wreszcie jak odwracają uwagę od głębi, tego kim naprawdę jesteśmy. Okazuje się, że ciągłe rozpraszanie się powoduje, że uczymy się funkcjonować w rozproszony sposób. Za tym idą fizyczne zmiany w mózgu, które powodują, że z czasem jesteśmy jeszcze bardziej skłonni do tego, żeby tym rozproszeniom  ulegać, bo nasz mózg dostosowuje się do tego, co i jak robimy.

Wszystkie ważne rzeczy w naszym życiu wymagają pracy, wysiłku, energii i czasu. A trudno zaangażować się w życie i nie zaniedbywać ważnych spraw, kiedy wsiąkniemy w najprostsze czynności (np. przeglądanie Facebooka czy YouTuba) zapominając o tych wszystkich troskach i trudnych rzeczach, z którymi trzeba sobie radzić. Kiedy jesteśmy „zajęci” problemami małżeńskimi pani Martyny, czy aferą wokół niedoszłych olimpijczyków, wtedy nie zwracamy uwagi na inne rzeczy, ale to nie znaczy, że te rzeczy przestają istnieć. Obejrzenie kolejnego serialu na Netflixie nie sprawi, że znikną nasze problemy zdrowotne czy finansowe, że znajdzie się jakaś partnerka czy jakiś partner, że praca i kariera nabiorą tempa.

Kiedy skupiamy się na bzdetach, umykają nam rzeczy ważne. Wszystko to, od czego tak uparcie odwracamy uwagę i tak nas dopadnie jako brak spełnienia, sensu i poczucie beznadziei. Kiedy odczuwamy pustkę, staramy się ją zapełnić czymkolwiek, patrzeniem w telefon albo oglądaniem serialu, możliwości jest całe mnóstwo, aby nie zostać sam na sam ze sobą. Uciekamy od siebie. Boimy się tego, choć w rzeczywistości bycie sam na sam ze sobą pomaga w wielu rzeczach, z którymi mamy trudność. Pomaga na przykład w regulowaniu emocji, uspokaja, pomaga rozwiązywać problemy, paradoksalnie pomaga też budować lepsze relacje z innymi i podejmować decyzje życiowe. Brakuje nam kontemplacji, a w jej miejsce wchodzi powierzchowność i kompulsja, zgiełk.

Brak czasu spędzonego ze sobą, bez rozproszeń, nie tylko odciął nas od naszych ciał i emocji, ale przede wszystkim od tego cichego głosu wewnętrznego, który daje nam jasne i kategoryczne sygnały, wskazówki. Który mówi – tak albo nie. Coraz częściej mamy kłopot z wsłuchaniem się w ten głos i to nie jest nic dziwnego, bo głośniejsza jest muzyka, wiadomości w tv, czy kolejny serial. A jak jest nam źle, to piszemy smsa do koleżanki z pytaniem – co mam robić ze swoim życiem? A zdarza się, że takie pytania rzucamy w internetową przestrzeń, z nadzieją, że wujek Google zna na nie odpowiedź. 😉

Zainteresowanych tematem rozproszeń zachęcam do odwiedzenia strony selfmastry.pl

Small talk czyli nie chce mi się z Tobą gadać….

Rozmowy telefoniczne stały się w dobie pandemii najczęstszą formą kontaktów ze znajomymi, przyjaciółmi, a nawet dalszą rodziną. Osoby, z którymi mam kontakt częsty i systematyczny, mogłabym zliczyć na palcach jednej ręki. Na drugiej zliczyłabym koleżanki i kolegów. I to do nich dzwonię od czasu do czasu. Zatem kiedy nadchodzi wieczór, który przeznaczam na takie small-talki, to jednocześnie przychodzi mi do głowy refleksja, czy dzwonię bo … tak wypada, kontakt trzeba zachować, łączy nas przeszłość, bo …. Czy dzwonię z potrzeby serca?

A jak odpowiedź na drugie pytanie jest negatywna, to rodzi z kolei wątpliwość, czy wszystko ze mną jest ok., skoro nie łaknę tego kontaktu, skoro znajomi są mi w zasadzie obojętni… Dlaczego rozmowa nie sprawia mi przyjemności, a jest raczej „obowiązkiem”? Czy stałam się wyalienowana? A może po prostu przestałam lubić ludzi, albo jestem wobec nich zbyt krytyczna …. Nie wiem, ale jest faktem, że coraz mniejszą przyjemność takie rozmowy mi sprawiają.

Przeszkadzają mi „dobre rady”, bo najczęściej sama najlepiej wiem, co należałoby zrobić, a czasem po prostu chcę się wygadać. Przeszkadzają mi historie o przeżyciach i chorobach nie moich znajomych. Przeszkadzają mi dygresje o kwestiach ważnych, ale zbyt ogólnych, dla mnie osobiście mało znaczących. Poza tym, nie lubię wszechwiedzących. Wolę rozmowy o tym, co czuję, czyli to, co tkwi wewnątrz mnie i chciałabym tymi swoimi myślami podzielić się z innymi ludźmi. Natomiast nie jestem zainteresowana, co się stało z koleżanką koleżanki, którą boli noga, albo co sąsiedzi stawiają obok swoich drzwi wejściowych, albo jaki kolor blatów do kuchni wybrać.

Wiem, wiem, rozmowę można tak poprowadzić, aby skupiała się na kwestiach dla nas istotnych, ale … chyba nie o to w tym wszystkim chodzi. Są tematy, których z koleżankami nie poruszam, a nawet jak próbuję, to widzę brak zainteresowania albo zdziwienie. Nie chcę być odbierana jako ktoś, kto… odleciał, bo wiem, że na świecie są ludzie podobni do mnie… gdzieś tam, najczęściej daleko, dlatego prowadzę bloga, bo dzięki niemu „wysyłam w świat” pewne refleksje, których moje otoczenie nie odbierze. Po prostu nadajemy na innych falach.

Nie dziwię się sobie i nie dziwię się innym ludziom, którzy piszą na blogach o swoich rozterkach, problemach, emocjach… mają więc potrzebę zwierzania się, bo w najbliższym otoczeniu bardzo trudno jest im znaleźć osobę, której można te swoje myśli powierzyć, które nie będą krytykować, które po prostu akceptują nas takimi, jacy jesteśmy. Sama o sprawach osobistych piszę niewiele, natomiast brakuje mi w realu osób, które byłyby zainteresowane tematami, które poruszam na blogu.

Choć z drugiej strony, skoro zwierzamy się … ekranowi komputera, to może jednak mamy jakiś problem? Może trzeba zastanowić się, czy dałoby się coś z tym zrobić. A może  to samotność popycha nas do kontaktów, które nie są satysfakcjonujące, ale są? Może to ona powoduje, że siadamy przed ekranem komputera wysyłając w świat sygnał „piszę, więc jestem”?

Samotność samotności nierówna, poza tym każdy co innego pod tym słowem rozumie. Można mieszkać i żyć w pojedynkę i wcale nie czuć się samotnym, można żyć w rodzinie i samotność odczuwać. Niektórzy mogą być bardziej predystynowani do jej odczuwania, mogą mieć trudność z zawieraniem znajomości i czerpaniem satysfakcji i wsparcia z kontaktów międzyludzkich.

Samotność nie ma chyba wiele wspólnego z liczbą relacji w naszym życiu, bo i z własnego doświadczenia i obserwując innych ludzi widzę, że można mieć takich relacji wiele, ale … ich jakość bywa różna. Istotnym komponentem samotności nie jest brak ludzi wokół tylko więzi z nimi.

Więź to słowo kluczowe. Żeby zbudować więź potrzeba nie tylko woli dwóch stron, jakiegoś dopasowania, ale też czasu i … pracy. Zresztą takie same prawa rządzą każdą relacją. Bez poświęconego czasu i pracy, nie ma efektów.

Może to pandemia spowodowała, że pozamykani w domach zaczęliśmy się zastanawiać, co tak naprawdę łączy nas z ludźmi, czy zbudowaliśmy jakieś trwałe więzi, czy to tylko taka powierzchowna relacja i niewiele znaczące rozmowy o wszystkim i o niczym.

Kiedy zapytamy siebie, na kogo tak naprawdę możemy liczyć, to oprócz rodziny, nie ma takich osób zbyt wielu. Ale ważne, że są i nawet jeśli nie zawsze mamy wspólne tematy do small-talków, to wiemy, że ten ktoś w każdej chwili, kiedy będzie taka potrzeba, stanie u naszych drzwi, by pomóc.

Święta, czyli czas wybaczania…

Jako że Święta Bożego Narodzenia za pasem, kiedy to spotykamy się z najbliższymi osobami albo do nich dzwonimy, składamy sobie życzenia, dzieląc się opłatkiem, jako symbolem pojednania i przebaczenia, to może warto zająć się tematem wybaczania. Czy potrafimy wybaczać? Czym jest prawdziwe wybaczanie? Czy warto wybaczać i co to zmienia?

Wigilia to taki dzień, kiedy można się przełamać i odezwać do kogoś, kto w naszym przekonaniu nas skrzywdził, z kim jesteśmy skłóceni, z kim nie widzieliśmy się wiele lat, bywa, że jest to jedna z najbliższych nam osób. Jakże często zdarza się, że rodzeństwo nie utrzymuje kontaktów, ale również dzieci nie odzywają się do rodziców lub odwrotnie. Powody ku temu są na pewno poważne, ale czy nie da się ich puścić w niepamięć? Czy warto żyć przeszłością, rozpamiętywać stare żale, analizować doznane krzywdy i wzmacniać w ten sposób swoje negatywne emocje?

Z pewnością w życiu każdego z nas był albo jest ktoś taki, komu mamy co wybaczyć. Może ten ktoś jest daleko, a może blisko. Może to były mąż, który nas skrzywdził, i choć nasze drogi się rozeszły to wciąż te trudne chwile wracają w naszych myślach. Pamiętamy kłótnie, złe słowa, agresję, bywa, że nawet przemoc. Wydaje się, że kiedy związek rozpada się, i każda ze stron może zacząć wszystko od początku, to można byłoby wybaczyć i zająć się swoim życiem. Niestety, często jest odwrotnie, małżonkowie rozwodzą się, ale wojna nadal trwa, na domiar złego angażowane są w nią również dzieci.

Znam wiele takich historii, kiedy to byli małżonkowie nigdy nie zakopali wojennego topora. Wchodzą w nowe związki, ale ponieważ łączą ich dzieci, to spotykają się przy okazji ślubów, chrzcin i innych uroczystości rodzinnych. A wtedy odżywa chwilowo uśpiona niechęć, gniew, żal i poczucie krzywdy. Bywa też tak, że mąż już dawno nie żyje, a wdowa wciąż pamięta złe rzeczy, jakie w ich związku się wydarzyły, a więc nadal nie wybaczyła i nosi w sobie żal. Po co? Żeby poczuć się biedną, skrzywdzoną, ofiarą, bo tak przez wiele lat się czuła? Ten kto krzywdzi trafia na kogoś, kto pozwala się krzywdzić, a więc…? Nie chcę powiedzieć, że wina rozkłada się tu po równo, a raczej, że z perspektywy czasu można dojść do wniosku, że na wiele krzywd po prostu przyzwalaliśmy. Byliśmy słabi, zakompleksieni, mało asertywni. Analiza przeszłości pod kątem krzywd, jakie nam wyrządzono, pozwala wiele zrozumieć. A zrozumienie ułatwia wybaczenie. Można wybaczyć krzywdzicielowi, ale można też wybaczyć sobie, co jest trudniejsze. Wybaczyć sobie to, że pozwalaliśmy na krzywdzenie nas.

Brak wybaczenia będzie negatywnie wpływał na nasze życie teraz i w przyszłości. Rozpamiętywanie krzywd przez całe lata powoduje, że nigdy się od tych krzywd nie uwalniamy. Mamy w sobie emocje, gniew, stres i napięcie, co mocno się na nas odbija i zatruwa naszą  teraźniejszość i przyszłość. Kiedy ktoś nas oszukał, to teraz nikomu nie ufamy. Kiedy skrzywdził nas partner to każdego następnego traktujemy podejrzliwie. Aby przerwać to błędne koło potrzebne jest prawdziwe wybaczenie. Tylko co to znaczy i jak to zrobić? Najczęściej bowiem nasza chęć wybaczenia kończy się tym, że raczej udajemy, niż wybaczamy. Wmawiamy sobie, że coś już nas nie dotyka, że wszystko jest w porządku, ale ciągle gdzieś tam w środku obwiniamy kogoś o jakąś krzywdę i ciągle o tej krzywdzie pamiętamy. Może wydaje nam się, że jeżeli będziemy pamiętać te wszystkie krzywdy, to łatwiej będzie nam się przed nimi chronić w przyszłości. Ale w rzeczywistości to tak nie działa.

Prawdziwe wybaczenie polega na tym, żeby całkowicie odpuścić emocje, które pielęgnujemy w sobie w związku z krzywdą, jaka nas spotkała i na prawdziwym zapomnieniu tej krzywdy, wymazaniu jej z pamięci, jakby przestała istnieć. Wybaczam i zapominam. A jesteśmy w stanie tak wybaczyć, kiedy nie potrzebujemy już obwiniać nikogo o to, co się stało i zapominamy, kiedy nie potrzebujemy tego już pamiętać.

To obwinianie kogoś o nasze problemy życiowe i pamiętanie o krzywdach przez lata, to tak naprawdę są nasze mechanizmy obronne. Bo kiedy obwiniamy kogoś to pozornie jest nam lżej, przelewamy na tę osobę nasz gniew, frustrację, możemy na nią zrzucić też nasze niepowodzenia i błędy. To wygodne. Problem w tym, że to utrudnia poprawienie naszej sytuacji życiowej a tak naprawdę to uniemożliwia taką poprawę. Bo stawia nas w pozycji bycia wieczną ofiarą i powoduje, że pozbywamy się odpowiedzialności, za swoją przyszłość i za swoje błędy. Wydaje nam się, że to wszystko, co się dzieje to jest wina tego, że kiedyś tam ktoś nas skrzywdził a tak naprawdę to jest wina tego, że nie wybaczyliśmy tego. Problem polega na tym, że dużo osób źle rozumie wybaczenie. Uważają, że to przejaw słabości albo gotowość do biernego przyjmowania kolejnych ciosów, pochylania głowy czy wręcz poniżania się. Wybaczenie nie oznacza tolerowania jakiegoś zachowania, nie oznacza braku reakcji czy darowania kary, nie musi oznaczać też przymusu kontynuowania relacji z kimś, kto nam wyrządził jakąś krzywdę. Można się rozstać i wybaczyć. Wybaczenie to też nie to samo, co przyjęcie słowa przepraszam, jeżeli już ono pada. To jest coś dużo większego. Wybaczenie to jest zmiana emocjonalna, która zachodzi w osobie pokrzywdzonej. To jest skomplikowany proces, który wymaga pracy i wysiłku, ale to jest jedyna droga do tego, żeby uwolnić siebie i innych od tego ciężaru.

Czemu warto wybaczać? Warto wybaczać chociażby dlatego, że to nas uwalnia od toksycznego gniewu i stresu, który odbija się na naszym zdrowiu. Wybaczenie daje też szansę, że osoba która wyrządziła nam krzywdę, będzie chciała poprawić swoje zachowanie. Karanie ludzi w ramach zemsty, na zasadach oko za oko, tak naprawdę zatruwa nas, a tym ludziom blokuje drogę do poprawy.

Kiedy człowiek jest skupiony na budowaniu własnego życia, to nie ma ani czasu ani ochoty, aby gryźć się przeszłością, chować urazy, dlatego łatwiej mu wybaczać, łatwiej odpuścić gniew i pamięć o doznanej krzywdzie. Kiedy sami budujemy swoje życie, wtedy znika potrzeba obwiniania.

Zainteresowanym rozwinięciem tematu wybaczania polecam stronę selfmastery.pl

*

Wszystkim internetowym Znajomym i Nieznajomym życzę Spokojnych i Zdrowych Świąt Bożego Narodzenia, w zgodzie ze sobą i bliskimi, w atmosferze pojednania, przyjaźni i wzajemnej miłości.