Archiwum kategorii: Dzień za dniem

Kolejny rok

Gorąco polecam film o tym tytule z 2010 r. Nie pierwszy zresztą raz na tym blogu, bo kiedy zbliża się koniec roku wracam do niego i odkrywam wciąż coś nowego, jakbym dojrzewała do niektórych prawd w nim zawartych.  

Bohaterami „Kolejnego roku” są Gerri i Tom, szczęśliwe małżeństwo z wieloletnim stażem, oraz ich przyjaciele i znajomi. W czterech porach roku reżyser Mike Leigh zamknął opowieść o codzienności, o rodzinie, przyjaźni, potrzebie miłości i poczucia bliskości, o radościach i smutkach, nadziei i łzach, o życiu i śmierci.

I tak upływa kolejny rok…

….każdemu z nas.

Wracam do tego filmu, bo w nim jest wszystko, co w życiu najważniejsze. W każdej z mocno zarysowanych postaci można odnaleźć kawałki siebie. Swoje trudne emocje i niespełnione marzenia. Można też odkryć, co daje szczęście i jak można je osiągnąć.

Szczęśliwego Nowego Roku 😊

Życie czasami bywa znośne

Zdarzają się w życiu takie momenty, kiedy człowiek ma ochotę powiedzieć: kurcze, jest całkiem fajnie, chyba jestem szczęśliwy. Oczywiście ze świadomością, że szczęście bywa ulotne, a poczucie szczęścia dotyczy wyłącznie „tu i teraz”. Kiedy już trochę lat się przeżyło na tym ziemskim padole łez człowiek boi się słowa … szczęście, bo nie raz poznał jego drugą stronę. I w zasadzie to ze szczęściem kojarzy mu się tylko brak nieszczęścia.

Nie wiadomo skąd szczęście się bierze… może zapisane jest w gwiazdach i wystarczy spojrzeć w górę, aby je dostrzec. Może znajdziemy je w innym człowieku, który raptem okazuje się jego uosobieniem, wbrew światu a często wbrew nam samym. A może jest gdzieś ukryte w zakamarkach naszej duszy i tylko czeka, aby sobie o nim przypomnieć, bo przecież ono zawsze tam było… najbardziej szczęśliwe wtedy, kiedy my nawet tego słowa nie potrafiliśmy wypowiedzieć, a świat odbieraliśmy wyłącznie zmysłami, bez dodatkowych szkieł i wzmacniaczy. Po prostu.

To nasza wspaniała Noblistka Wisława Szymborska powiedziała w jednym wywiadów, że życie czasami bywa znośne… co wydaje mi się najbardziej adekwatne do takiego stanu, gdy jest mi dobrze … Nie musi to być jakiś szczególny błogostan, nie musi wszystko przebiegać idealnie, nie musi świecić słońce,  a świat rzucać się do naszych stóp. Jedyne co musi się zdarzyć, to nasza akceptacja tego, co jest. Pogodzenie się ze sobą. Schowanie ostrych narzędzi, którymi próbowaliśmy walczyć albo się bronić. Niech będzie to, co ma być…

Nie samym chlebem i cukrem człowiek żyje…

Kto pija gorzką kawę nie rozumie, jak można ją słodzić? Po prostu mu nie smakuje. Niełatwo przestać słodzić, kiedy przez kilkadziesiąt lat swojego życia, człowiek używał sobie cukru do woli. A co z chlebem, naszym powszednim, bez którego nie sposób wyobrazić sobie ojczystego domu? Chlebem i solą witamy przecież gości czy państwa młodych.

Ile nam się w okolicy piekarni namnożyło, grzybki, lubaszki, putki i wszystko połączone z cukiernią, bo przecież samo pieczywo to za mało, aby poczuć sytość? Ile razy po drodze do pracy zahaczałam o piekarnię kupując bułeczki, chlebuś czy drożdżóweczki? A jak dodamy jeszcze chaczapuri, do jedzenia którego zachęciła mnie koleżanka, to mogę stwierdzić, że piekarnie wszelkiej maści sporo na mnie zarobiły. Podobnie lodziarnie, bo ze słodyczy, to lody stanowią mój ulubiony przysmak. Za cukierkami nigdy nie przepadałam i nie przechowuję ich w domu, dla bezpieczeństwa, świadoma faktu, że najlepszym sposobem, aby nie zgrzeszyć jest nie mieć pod ręką.

Zajmowałam się na tym blogu swoją psyche, a może warto zająć się też fizis. Ostatecznie z każdym rokiem człowiek się … zużywa, a kiedy dostarcza sobie w nadmiarze, nie tylko strawy duchowej, ale tej drugiej, wymagającej trawienia, to zużywa się jeszcze szybciej.

Czy da się żyć bez cukru i chleba (a raczej mąki)? Spróbować można i takiego wyzwania się podjęłam jakiś czas temu. Po co? Oczywiście dla zdrowia. Z chlebem i wyrobami mącznymi sobie radzę, gorzej z cukrem. Dwa tygodnie nie słodziłam kawy i piłam ją z niesmakiem, aż któregoś dnia koleżanka z pracy wyjeżdżająca na długi urlop zostawiła mi cukier w kostkach i tak sobie po tej jednej kosteczce wrzucam. Nie powiem, kawa jest znacznie smaczniejsza i chyba nie dam rady całkowicie z cukru zrezygnować.

Od czego to wszystko się zaczęło? Moja endokrynolog stwierdziła, że trzeba coś zrobić z wysokim cholesterolem, najlepiej byłoby brać statyny, przed którymi bronię się rękami i nogami, bo naczytałam się różnych krytycznych opinii na ich temat. Zaczęłam więc buszować w internecie w poszukiwaniu jakiejś „łatwej” metody zmniejszenia cholesterolu, bez głodzenia się i bez konieczności wylewania potu na siłowni. Przypadek sprawił, że trafiłam na braci Rodzeń i ich filmiki na youtubie. Styl jedzenia niskowęglowodanowego bardzo mi się spodobał. Do przejścia na KETO z pewnością się nie kwalifikuję jako osoba, która za mięsem nie przepada, ale właśnie ograniczanie węglowodanów, to był – w moim przekonaniu – strzał w dziesiątkę.

Odstawienie pieczywa przyszło łatwo. Kiedy pozwoliłam sobie na więcej tłuszczu, jajek, i takiego mięsa, jakie lubię, to okazało się, że przestałam odczuwać głód, a energii miałam znacznie więcej. Dodałam do tego okno żywieniowe 16/8, zwane też postem przerywanym, co też okazało się być stworzone dla mnie. Nie sądziłam, że potrafię wytrzymać bez jedzenia 16 godzin, zwłaszcza w godzinach wieczornych, a jednak pięknie mi to niejedzenie wychodziło i nadal, z małymi odstępstwami, wychodzi.

Nie muszę już chudnąć, bo te kilka kilogramów, które mi „spadły” jako efekt uboczny po zimie w zupełności wystarczą, dlatego nie jestem w stosowaniu zasad postu przerywanego czy diety niskowęglowodanowej, ortodoksyjna. Pozwalam sobie na pizzę wieczorem z koleżankami, ale to oczywiście sytuacje wyjątkowe. Sporadycznie i lody zjem. Jednak, co do zasady, unikam węglowodanów, a w to miejsce wprowadzam to, co mi smakuje a nie ma z nimi nic wspólnego.

Za dwa miesiące zbadam poziom cholesterolu, aby się przekonać, czy taki sposób jedzenia służy mojemu zdrowiu. Nota bene nie o wielkość całkowitą cholesterolu chodzi, a raczej o proporcje między HDL i LDL, a także trójglicerydami. Wierzę w potęgę medycyny, ale jeszcze mocniej wierzę w to, że człowiek jest dla siebie najlepszym lekarzem. Tabletki są ostatecznością, kiedy już inne metody zawodzą.

Przesilenie wiosenne

Nie mogę się już prawdziwej wiosny doczekać, a wraz z nią zrzucenia z siebie ciepłych kurtek i płaszczy, czapek i kapturów, rękawiczek, szalików i kozaków. O zrzuceniu kilku zbędnych kilogramów nie wspomnę, bo to się samo przez się rozumie. Przez tę całą pandemię, pracę zdalną, stres, problemy ze snem, większość z nas ma obniżony nastrój, brakuje energii i entuzjazmu. Jesteśmy tylko ludźmi. A kiedy dodamy jeszcze sytuację geopolityczną związaną z wojną na Ukrainie, to trudno się dziwić, że optymizmu w nas jak na lekarstwo.

Przełom zimy i wiosny to czas przesilenia. Sama odczuwam go jako stan zawieszenia. Kręcę się w kółko bez celu. Niby więcej słońca, lepszy sen, ale jakaś taka ociężałość fizyczna i umysłowa człowieka ogarnia. Wszystko, co wymaga zaangażowania i wysiłku przychodzi z wielkim trudem. Każda forma aktywności jest wymuszona. Można zrzucać winę na wiek, na niedoczynność tarczycy i sporo w tym racji będzie, ale nie można pomijać wiosennego przesilenia.

Ciągle sobie powtarzam „od jutra” zrobię to, czy tamto, a może jeszcze coś innego. Mam naprawdę świetne pomysły. Problem w tym, że kiedy „jutro” nadchodzi z pomysłów niewiele zostaje, bo szara codzienność skutecznie je z mojej głowy ruguje. Ale wieczorem znów mam pomysły „na jutro” i tak w kółko. A jeśli kiedyś jakiegoś „jutra’ już nie będzie? Przecież nie raz, również na tym blogu, pisałam, że liczy się tu i teraz, planowanie, odkładanie na potem nie ma sensu. No cóż, w teoretyzowaniu jestem naprawdę świetna.

Pozostaje mi czekać na prawdziwą wiosnę, nie tylko tę kalendarzową, a więc zapewne do maja 😉

Czy pieniądze szczęścia nie dają?

Przekonanie o tym, że pieniądze szczęścia nie dają pomaga przetrwać tym, którzy owych pieniędzy nie mają, a tych, którzy je mają zmusza do refleksji … czy naprawdę warto się o nie zabijać.
Trafiłam na badania, z których wynika, że poziom naszego samopoczucia rośnie wraz ze wzrostem dochodu i wygląda na to, że nie ma górnego limitu tych wzrostów. Po prostu: im ktoś jest bogatszy, tym jest szczęśliwszy.
Dlaczego bogatsi są szczęśliwsi?
Pieniądze dają poczucie wolności, komfortu. Znam to z autopsji. Zdarza mi się chodzić po sklepach, oglądać, przymierzać i stwierdzać, że nie muszę czegoś mieć, ale stać mnie na to. Fajnie jest mieć wybór. Do tego potrzebne są pieniądze.
Do fryzjera czy kosmetyczki chodzimy w zależności od potrzeby, bo to kosztowane usługi. Gdybym miała nadwyżkę dochodów z pewnością zwiększyłabym częstotliwość tych wizyt. Jeśli dodamy masażystę, wczasy z jogą, karty sportowe, to uzbiera nam się sporo, aby stwierdzić, że do komfortowego życie wiele nam jeszcze brakuje.
Poza tym, dla każdego komfort może zupełnie coś innego oznaczać, bo każdy ma inne preferencje i zainteresowania. Osobiście nie wyobrażam sobie, aby nie było mnie stać na dobrą książkę, kino, teatr, wystawę.
Drugim elementem, który dają nam wyższe dochody, to mniej stresu i lepsze planowanie swojego życia. Możemy pracować tyle, ile uważamy za konieczne i niezbyt obciążające, co w kontekście „dorabiania na emeryturze” ma kolosalne znaczenie. Obserwuję wielu dorabiających emerytów, dla których jest to konieczność, a nie chęć wypracowania nadwyżki na zaspokojenie swoich „wyższych” potrzeb.
Może pieniądze szczęścia nie dają, ale łatwo nam się przyzwyczaić do komfortu i poczucia finansowej wolności. Dlatego drastyczny spadek dochodów jak to się dzieje w przypadku emerytów, wywołuje dyskomfort i obniżenie samopoczucia. Łatwo się przesiąść z tramwaju do własnego auta, ale dużo trudniej z auta do tramwaju.
Toczyłam ostatnio dyskusję z kolegą na temat kondycji finansowej osób z grupy wiekowej „okołoemerytalnej”. Kolega miał zawsze dobrze płatną pracę, więc i emerytura przyzwoita. Jednak po przekroczeniu magicznego wieku i obliczeniu wielkości świadczenia emerytalnego okazało się, że nie wygląda to tak różowo.
Na szczęście, w latach prosperity odłożył pokaźną sumkę, a z niej część poszła na budowę domu na wsi, część na podreperowanie szwankującego zdrowia, a część na realizację pasji podróżniczych.
Wybudowane domu to była spora inwestycja, angażująca nie tylko pieniądze, ale też czas i zdrowie. Może dlatego będąc młodym emerytem nie kontynuował aktywności zawodowej, choć takie możliwości były. Poświęcił się bez reszty budowie. Radość z domu ogromna, rodzina też często wpada, żeby odpocząć. Ale jakoś nikt nie garnie się do pomocy, a pracy i w domu, i wokół niego jest sporo. Wiek i problemy z kręgosłupem uniemożliwiają zajęcie się wszystkim samodzielnie, trzeba kogoś wynająć i zapłacić. Utrzymanie domu i jednocześnie mieszkania w mieście to jednak duży koszt.
Czy było warto? – pytam kolegę. Oczywiście, że tak, bo on kocha to miejsce, spokój, przyrodę wokół, a dla dzieciaków i wnuków to świetnie warunki do wypoczynku.
Dzięki pieniądzom możemy spełniać swoje marzenia, jedni o domku na wsi, drudzy o podróżach, a jeszcze inni o dobrym samochodzie czy jachcie. Są jeszcze bardziej prozaiczne marzenia, takie jak spokojne i w miarę bezpieczne życie, bez stresów związanych z ograniczeniami finansowymi. Bo tak naprawdę najważniejsze jest inwestowanie w siebie, a to jest praktycznie za darmo 😉

Ruszyć do przodu…

Jestem osobą poszukującą, wciąż w drodze, a cel nadal przede mną. Co jest tym celem? Szczęście, spełnienie, samopoznanie? A może wszystko razem? Czasami wydaje mi się, że już widzę tego celu kształt, jakby przez mgłę, a innym razem mam wrażenie, że kręcę się w kółko. W chwilach zwątpienia przychodzi mi do głowy refleksja, że poszukiwanie to droga, która sama w sobie jest celem i nigdy się nie kończy. I chyba to ostatnie przekonanie zostanie z mną na dłużej, a nawet do samego końca.

Jeśli idziemy za tym, co sprawia, że czujemy się lepiej z samym sobą, co nas uskrzydla, to idziemy w kierunku szczęścia. Dopóki jesteśmy ciekawi świata, również świata doznań, postaw, uczuć i emocji własnych, dopóty nasze życie nigdy nie będzie nudne.

Trafiam na różne teorie, podejścia i sposoby postrzegania rzeczywistości…. Wiele z nich pozostaje we mnie na dłużej, a niektóre są tylko chwilowymi zauroczeniami. Wszystko, co  mnie zainteresuje, służy jednemu celowi: samopoznaniu.

Może niektórym taka wiedza nie jest do niczego potrzebna, po prostu żyją i cieszą się codziennością, nie dzieląc włosa na czworo, tylko zanurzając się w byciu „tu i teraz”. Może oni przeszli już etap, na którym sama jestem, albo po prostu go pominęli uznając, że do niczego nie jest im to potrzebne.

Nie wiem.

Natchniona jednak ponownie słowami znalezionymi na stronie selfmastery.pl pomyślałam, że może zbyt mocno polubiłam to poznawanie siebie, zapominając o praktyce. Bo co z tego, że będziemy medytować, studiować różne teorie, a nawet chodzić po rozżarzonych węglach, skoro nasza rzeczywistość skrzeczy, a relacje wymagają naprawy? Co nam z duchowości, skoro nie lubimy swojej pracy czy niektórych ze swoich nawyków, a zmienić i jednego, i drugiego nie jesteśmy w stanie.

Jeśli samopoznanie ma skończyć się na teoretyzowaniu i rozgrzebywaniu, to jest bez sensu, bo jedynie pozwala unikać życia, a nie żyć. Trzeba ruszyć do przodu.

Zapewne każdy z nas ma w swoim życiu coś, co chciałby zmienić. Mogą to być drobiazgi, ale również poważne problemy, które czekają na rozwiązanie, a my nie potrafimy nawet zrobić pierwszego kroku. Sama też mam kilka takich małych i dużych kamyczków, które uwierają mnie w bucie i których chciałabym się pozbyć. Wydaje mi się, że ta zmiana byłaby właśnie „przełożeniem teorii na praktykę”. To drobiazgi, ale życie z takich drobiazgów się składa. Szkopuł w tym, że skoro z drobiazgami nie dajemy rady, to co mówić o kwestiach fundamentalnych.

Koniec starego i początek nowego roku, to dobra okazja, aby coś zmienić i ruszyć do przodu. To dobre świąteczno-noworoczne postanowienie i takiego „kroku do przodu” wszystkim zaglądającym na mojego bloga życzę.

Spokojnych, Rodzinnych Świąt i do zobaczenia w Nowym Lepszym Roku. 😊